Wydarzenia
29-12-2017

Spotkanie z Tomkiem Habdasem

 

Nigdy nie można mówić, że górę się zdobyło

rozmowa z Tomkiem Habdasem

 

 

W sobotę, 23 grudnia w Sołtysówce w Rajczy miały miejsce kolejne Rozmowy Kulturalne. Tym razem gościem dziesiątej, świątecznej edycji był pochodzący z Żywca Tomasz Habdas, absolwent kierunku Ekonomia Przedsiębiorstw na Wydziale Nauk Ekonomicznych UW, związany od kilku lat z warszawskim rynkiem gastronomicznym, gdzie prowadzi dwie klubokawiarnie. Prywatnie pasjonat gór, autor bloga ,,W Szczytowej Formie”, podkreślający na każdym kroku lokalny patriotyzm. Nam opowiedział o z zdobywaniu szczytów zarówno tych górskich, jak i życiowych oraz największym marzeniu czyli zdobyciu Korony Ziemi.

Klaudia Wiercigroch-Woźniak: Tomku czy w te święta rodzina i przyjaciele będą mieli szansę nacieszyć się twoją obecnością w domu czy już myślisz o górskich szlakach?

Tomek Habdas: Myślę, że będą mieli okazję nacieszyć się moją obecnością, bo zawsze staram się tak wyważyć wolny czas, żeby jak najwięcej spędzić go z najbliższymi, ale też nie wyobrażam sobie sytuacji, w której nie pojechałbym w okoliczne beskidzkie szlaki. Idealnym rozwiązaniem jest wyjście w góry z rodzicami lub z młodzieżą, jak przykładowo z obecną tu Wiktorią, córką brata, i to jest najlepsza forma spędzania czasu z rodziną dla mnie.

K. W-W: Czyli nie jest tak, że przekraczając próg domu jedną nogą jesteś już na szlaku?

T. H.: Bywało tak. Zdarzało się że przyjeżdżałem z Warszawy, piłem kawę, wymieniałem z mamą tzw. plotki informacyjne, po czym ruszałem w góry. Teraz zwykle pierwsze godziny po przyjeździe lub pierwszy dzień jestem do ich dyspozycji, później mają mnie już dość (śmiech).

K. W-W: Monika Witkowska w książce ,,Góry z duszą” dzieli ludzi na dwie grupy nie negując żadnej z nich lecz próbując umiejscowić samą siebie: na ludzi, dla których celem jest zdobycie szczytu oraz tych,  dla których ważniejszym od zdobycia góry, jest poznanie jej aspektów przyrodniczych, historycznych, etnograficznych itd. Która z grup jest ci bliższa?

T. H.: Myślę, że w stu procentach nie należę do żadnej z nich. Charakteryzuje mnie to, że nie lubię przewodników, tzn. nie lubię czytać o miejscach, w których nigdy nie byłem, których nie znam. Informacje podane turyście w przewodniku z uwagi na ich zapis typu ,,teraz skręć tu, a za tym drzewem tam” nic mi nie mówią. Gdy wybieram się w nieznany mi wcześniej region Polski, szukam ogólnych wiadomości o danym miejscu, a więc informacji o jego historii, kulturze, by wiedzieć czego się mogę spodziewać na miejscu, natomiast na szczegółową analizę zdobywam się po wejściu na konkretny szczyt. Wtedy, to co zobaczyłem i czego doświadczyłem na własnej skórze w połączeniu ze szczegółowym opisem w przewodniku układa się w logiczną całość. Zdobycie szczytu również jest dla mnie ważne. Nie ukrywam, jestem kolekcjonerem i lubię odhaczać kolejne górskie wejścia, więc zarówno zdobycie szczytu, jak i dogłębna wiedza o nim w równym stopniu są dla mnie ważne, zwłaszcza na Żywiecczyźnie.

K. W-W: Często podkreślasz że jesteś z Żywca i promujesz to miasto…

T. H.: To prawda. W Warszawie mieszkam od 11 lat, ale nigdy nie uważałem się za Warszawiaka. Zawsze podkreślam, że jestem góralem z Żywiecczyzny i jestem z tego bardzo dumny. Staram się tu przyjeżdżać jak najczęściej i pomimo tego, że znam bardzo dobrze ten rejon, to zawsze znajdę miejsca, w których jeszcze nie byłem. Często wypatruję takich okazji z balkonu rodzinnego domu, a potem szukam na mapie wskazówek, jak tam dotrzeć.

K. W-W: Są jeszcze takie miejsca?

T. H.: Oczywiście. To są nieduże szczyty, górki mające raptem 700, 800  metrów wysokości, które nie są opisane w popularnych przewodnikach czy zaznaczone na mapach. Idę tam z czystej ciekawości, by zobaczyć chociażby, jaki widok rozciąga się ze szczytu, a przede wszystkim jeszcze lepiej poznać miejsce w którym mieszkam.

K. W-W: Każda góra może być wyzwaniem?

T. H.: Jak najbardziej. Każdy ma też swoje wyzwania.

K. W-W: Joe Tasker, brytyjski wspinacz mówi, że ważne jest nie osiągnięcie szczytu lecz droga prowadząca do niego…

T. H.: Prawda jest taka, że moment na szczycie trwa zwykle kilka minut, czasem godzinę, natomiast droga i tu już nie chodzi o zdobywanie góry od podnóża, ale cały proces począwszy od przygotowania się do wyprawy, zgłębianie wiadomości o danym miejscu, kompletowanie wyposażenia itd., to wszystko składa się już na drogę i zajmuje myślę, że około 99% górskiej wyprawy.

K. W-W: Przygotowania do zdobycia szczytu są większą frajdą od jej praktycznej realizacji?

T. H. : Nie wiem czy większą… Wydaje mi się, że największa radość i euforia są jednak na szczycie, natomiast głównie wspomina się drogę, wspinaczkę.

K. W-W: Twoje największe osiągnięcie/cia górskie do tej pory to…

T. H.: Najłatwiej i najprościej mówiąc byłby to Elbrus, najwyższy szczyt jaki do tej pory zdobyłem –5 642 m.  n.p.m. To była trudna wyprawa.

K. W-W: Skąd pomysł na najwyższy szczyt Kaukazu?

T. H.: Rok wcześniej byliśmy na Mont Blanc i stwierdziliśmy z członkami ekipy, że za rok zdobywamy Elbrus. To była spontaniczna decyzja. Jeździliśmy po Polsce, trochę liznęliśmy polskich gór, przerzuciliśmy się na wyprawy zimowe, mówię w liczbie mnogiej, bo było nas podczas zdobywania Elbrusu – 5 chłopaków, wszyscy stąd, czyli z Żywiecczyzny i ze Śląska. Dlaczego padło na Elbrus? Po prostu, człowiek z biegiem czasu chce więcej, zdobywa okoliczne szczyty, a wraz z nimi rośnie apetyt.

K. W-W: Nie miałeś poczucia, że porywasz się z motyka na słońce?

T. H. : Przy Mont Blanc tak było.  Przed zdobyciem najwyższego szczytu Alp sporo chodziłem po polskich górach i muszę przyznać, że to nie są łatwe wycieczki, natomiast przeskok był ogromny. Nagle wejść na4 810 mn.p.m. to jest wyzwanie, ale czemu nie? Kiedyś trzeba zrobić pierwszy krok, sięgnąć po więcej. Mont Blanc pokazał jak duża jest to frajda, niesamowita przygoda i coś zupełnie odmiennego, bo wraz z wysokością doszła np. choroba wysokogórska. W trakcie zdobywania najwyższego szczytu Europy potocznie zwanego jej Dachem niejednokrotnie pojawiała się myśl, że po co to wszystko, że może wystarczy jeździć po polskich niższych i równie pięknych górach, ale potem człowiek wraca z takiej wyprawy do domu i pojawia się tęsknota, by tam wrócić, poczuć na nowo obozowy klimat i wysiłek zdobywania szczytu.

K. W-W: Ile trwały największe wyprawy?

T. H.: Wyprawa na Mont Blanc trwała bodajże pięć dni, z kolei na Elbrus jeden dzień więcej. W tym drugim przypadku mieliśmy problem z atakiem szczytowym. Zaplanowany o północy start, dzięki któremu mieliśmy finiszować na szczycie około godziny 8.00 rano, opóźniła burza śnieżna, żadna inna ekipa nie podjęła się wtedy atakowania szczytu, więc czekaliśmy do godziny 6.00 rano, co automatycznie opóźniło wejście, ale udało się. Emocje były ogromne, z jednej strony zmęczenie tak duże, że człowiek nie miał siły cieszyć się z dopiero co osiągniętego sukcesu, z drugiej po około 15 minutach euforię zaczynała stopniowo wypierać choroba wysokogórska i trzeba było schodzić z góry, a wiadomo, im szybciej rozpoczniemy zejście, tym lepiej dla naszego organizmu.

K. W-W: Wracasz do gór już raz zdobytych? Masz ulubione miejsca, które na stałe zagościły na prywatnej liście szlaków?

T. H.: Wracam, mam kilka ulubionych gór na które przynajmniej raz w roku muszę wyjść i takim przykładowym szczytem jest Babia Góra. Jeżeli chodzi o wyższe góry - pewnie kiedyś bym chciał wrócić, natomiast jest mnóstwo miejsc, które bym chciał zobaczyć, więc skupiam się na nich.

K. W-W: Najdłuższa trasa jaką pokonałeś do tej pory na polskim szlaku? Robisz w ogóle ranking przebytych kilometrów?

T. H.: Jeżeli chodzi o Polskę, to rok 2017 plasuje się wysoko pod względem górskiej aktywności. Z uwagi na brak jakiejś poważniejszej wyprawy - nie licząc tej w Alpy zupełnie spontanicznej -  to uwaga moja skupiona była głównie na Polsce i Słowacji. Postanowiłem poznać miejsca w których jeszcze nie byłem. Dzięki temu uświadomiłem sobie, jak piękny jest nasz kraj pod względem górzystych obszarów, podobnie rzecz ma się ze Słowacją.

K. W-W: Właśnie przeglądając bloga ,,W Szczytowej Formie” zauważyłam, iż stopniowo zakochujesz się w Słowacji…

T. H.: Bardzo, uwielbiam Słowację, Słowaków, słowackie góry, ale na dzień dzisiejszy nie potrafię wskazać gdzie jest ładniej, czy u nas czy u nich. Myślę, że w obydwu przypadkach walory górskie są porównywalne.

K. W-W: Jan Paweł II powiedział, że jedną z wartości alpinizmu jest to, że jak żaden inny ze sportów pozwala łączyć działanie z kontemplacją.  To prawda?

T. H.: To jest dosyć zabawne, ale faktycznie będąc samemu na szlaku sporo rozmyślam, głównie o swoim życiu, o tym co zrobić, by w górach być częściej, a w towarzystwie podejmuje się różne tematy. W zeszłym tygodniu rozmawialiśmy ze znajomym o wszechświecie, cywilizacji, kierunku rozwoju świata, często zmęczenie podsuwa różne tematy (śmiech).

K. W-W: Wojciech Kurtyka, jeden z najwybitniejszych polskich i światowych wspinaczy mówi, że uprawianie wspinaczki, to możliwość odkrywania prawdy o sobie samym. Czego o sobie dowiedział się lub dowiaduje Tomek Habdas?

T. H.: Hm, dowiedziałem się na pewno tego, że jest to coś co bardzo lubię robić i co chciałbym robić jak najdłużej. Nigdy się tak naprawdę nad tym nie zastanawiałem…

K. W-W: Ujawniły się nieznane dotąd cechy charakteru?

T. H.: Z pewnością, nie jestem łatwym towarzyszem wypraw, tak mi się wydaje. Mam swoje zachowania i humory. Ktoś kiedyś powiedział, że w górach stajemy się lepszymi ludźmi i faktycznie coś w tym jest, bo na szlaku wychodzi ze mnie prawdziwy Tomek. Tam jestem sobą, nie muszę niczego udawać, mam też taką zasadę, że w góry nie wybieram się z osobami nieznanymi. Na szlaku jesteśmy skazani na wzajemne towarzystwo, a gdy zmęczenie daje się we znaki wychodzą różne emocje z człowieka.

K. W-W: W czasie wyprawy na Elbrus nie mieliście siebie dość? Piątka mężczyzn dzień w dzień w trudnych warunkach zimowych…

T. H.: Właśnie nie, podczas dobierania towarzyszy górskich wypraw trzeba mieć świadomość, że z tymi osobami będziemy 24 godziny na dobę, dlatego staram się nie jeździć w góry z przypadkowymi osobami, by uniknąć sytuacji w której np. po trzech godzinach rozmowa się nie klei, bo wtedy wyprawa nie będzie udana, więc po co? Staram się dobierać ludzi tak, by wyprawy były przyjemne biorąc pod uwagę czynnik ludzki.

K. W-W: Przyjaźnie zawarte na górskich szlakach mają szanse przetrwać w codziennym życiu?

T. H.: Pewnie tak, chociaż zabawne jest np. to, że jak jeździmy z kimś tylko w góry i później spotykamy się na mieście, to ten ktoś często wygląda zupełnie inaczej i inaczej się zachowuje, czasem wręcz obco, ale tak, jak najbardziej. Nie róbmy z siebie też górskich frików, żyjemy normalnie jak inni, pracujemy, robimy zakupy itd. potrafimy dogadywać się z innymi również na nizinach (śmiech).

K. W-W: Jan Długosz głosi intrygującą teorię, że alpinizm to sytuacja bez wyjścia, ciężko z nim żyć, a bez niego się nie da. To trudna miłość?

T. H.: Bardzo trudna, jednostronna. Ciekawe pytanie… W ogóle mam wrażenie, że chodzenie po górach i wspinaczka, to trudny sport i jeżeli ktoś go nie uprawia, to trudno takiej osobie wytłumaczyć, dlaczego to robimy. Ktoś mądry kiedyś powiedział, że ludzi można podzielić na tych, którym tej pasji nie trzeba tłumaczyć oraz na tych, którym się jej nie wytłumaczy…

K. W-W: … Piotr Pustelnik.

T. H. : No właśnie. Gdyby ktoś mnie zapytał, dlaczego chodzę po górach, to nie byłbym w stanie odpowiedzieć. Ja wiem dlaczego, ale nie jestem w stanie wyrazić tych uczuć słowami.

K. W-W: L. da Vinci pytał ,,Co zmusza cię człowieku abyś opuścił własne schronienie w mieście, porzucił krewnych i przyjaciół i udał się w wędrówkę poprzez góry i doliny”…

T. H.: Właśnie tak jest, dokładnie.

K. W-W: W jednym z postów piszesz, że gdyby od pytań typu ,,dlaczego chodzisz po górach” ubywały kilogramy nie miałbyś problemów z utrzymaniem sylwetki, więc faktycznie tych pytań jest sporo…

T. H.: Tak, często pojawiają się pytania z gatunku: po co wychodzić na górę, by z niej zaraz zejść? Jaki w tym jest sens? Dla niektórych brak w tym logiki. Dla nas ma to sens, jak najbardziej.

K. W-W: Z perspektywy wyznawanych dziś wartości wspinanie nie ma wymiaru praktycznego, nie jest to wykonanie operacji, a co się z tym wiąże ratowanie życia, dlatego sens wspinania się dla osób postronnych jest trudny do uchwycenia. Pojawia się wręcz pytanie dlaczego ryzykujesz życie…

T. H.: Człowiek w górach oprócz emocji i adrenaliny szuka dodatkowych wartości, nie tylko namacalnych czy takich które w równym stopniu mogą dostarczyć media lub życie codzienne, tzw. wyższych. Żyjemy w czasach, w których dla młodych ludzi coraz częściej ważniejszymi od pieniędzy są bodźce i myślę, że góry mogą być źródłem dodatkowych stanów emocjonalnych.

K. W-W: Podobno człowiek uzależniony od gór jest jednostką nieuleczalną, można pokonać różnego rodzaju nałogi, ale fascynację górami nie. W jakim stadium choroby ty jesteś?

T. H.: W zaawansowanym, dochodzi do tego, że gdy znajomi proponują jakieś miejsce na wypoczynek czy wakacje, to w pierwszej kolejności pytam czy tam są góry i czy będziemy mogli gdzieś wyjść na szczyt (śmiech).

K. W-W: Na co znajomi łapią się za głowę mówiąc ,,Tomek wyluzuj” …

T. H.: Nie, na szczęście biorą pod uwagę moje górskie upodobania (śmiech).

K. W-W: Wyciągasz znajomych w góry? Przekonujesz do aktywnych form wypoczynku?

T. H.: Wyciągam, bardzo często. Lubię zabierać znajomych i przyjaciół w góry, zwłaszcza osoby, które nigdy nie miały kontaktu z nimi. Natomiast zwykle zbyt ambitnie podchodzę do tematu i narzucam szybkie tempo lub wybieram długą trasę, co może zniechęcać niektórych, ale finalnie kończy się to zwykle podziękowaniem, że jednak było warto. Mam koleżankę, która stwierdziła, że to nie jest sport dla niej, ale mimo wszystko dziękuje za nowe doświadczenie.  Więc to było miłe, a niektóre osoby rzeczywiście udało mi się namówić do gór.

K. W-W: Rutyna czy brak doświadczenia, co jest gorsze?

T. H.: Chyba brak doświadczenia, z rutyna w górach jest podobnie, jak z rutyną u kierowców – też może zabić lub spowodować wypadek. Komuś się wydaje, że jest znakomitym kierowcą czy wspinaczem, że nic go nie jest w stanie zaskoczyć, nic bardziej mylnego. Zawsze trzeba być przygotowanym na każdą ewentualność.

K. W-W: Monika Witkowska mówi, że zdobycie szczytu to jeszcze nie sukces, trzeba z niego zejść…

T. H.: Tak, to prawda. Czasem nie wystarczy samo zdobycie góry.  Pamiętam jak schodziliśmy z Elbrusu, to było dramatyczne zejście, byliśmy potwornie zmęczeni, dopadła nas burza śnieżna i szliśmy tak naprawdę cały czas w chmurze. W pewnym momencie musieliśmy wszyscy usiąść lub położyć się na śniegu i odczekać 3 godziny zanim gdziekolwiek zeszliśmy.

K. W-W: Nie miałeś wówczas takiej myśli ,,po co mi to było”?

T. H.: Zawsze mam tego typu myśli ,,po co mi takie wysokie góry, przecież równie dobrze mogę wspinać się po naszych lub zamknąć się w granicach do 3 tyś metrów n.p.m.”, ale po powrocie znów planuję kolejną wyprawę, bo brakuje emocji, które są tylko tam, nigdzie indziej.

K. W-W: Wycofać się z podejścia przekraczającego nasze możliwości to dyshonor czy odwaga?

T. H.: Mam na koncie taka historię z Gruzji,50 metrówprzed szczytem wycofaliśmy się z ataku na Kazbek, niestety musieliśmy zawrócić ze względu na warunki pogodowe, myślę że to była kwestia ok 30 minut.

K. W-W: To była frustrująca sytuacja?

T. H.: To była bardzo trudna decyzja. W tamtym konkretnym miejscu i czasie wydawała nam się jednak najlepszą i myślę, że podświadomie każdy z nas z nią się zgadzał i gdy zdecydowaliśmy o zawróceniu, wszyscy odetchnęli z ulgą.

K. W-W: Decyzję podjęliście wspólnie, ale ktoś musiał ją wypowiedzieć na głos, czy byłeś to ty?

T. H.: Ktoś musi być kozłem ofiarnym, kimś kto na głos wypowie ,,Zawróćmy”, ale wtedy to nie byłem ja. Natomiast zawsze wesprę osobę decyzyjną i powiem ,,ok, to ja schodzę z tobą”, ale nie narzucam decyzji innym. Wtedy spokojnie mogliśmy się podzielić na dwa zespoły.

K. W-W: A co z tzw. odpowiedzialnością zbiorową?

T. H.: Gdybyśmy byli we dwoje, to oczywiście wchodzimy i schodzimy razem, natomiast w momencie, gdy było nas pięciu mogliśmy spokojnie zejść w trzy osoby, a dwie pozostałe, które czuły się na siłach, mogły zaatakować szczyt. Wtedy zdecydowaliśmy że wszyscy wracamy i ten dzień, aż do końca był bardzo trudnym dniem spędzonym raczej w milczeniu, nikt nie miał odwagi podejmować tego wątku. Nie ukrywam, że jeżeli chodzi o Kazbek mam uraz do tej góry i nie wiem, kiedy ponownie stanę u jej podnóża.

K. W-W: Pokazała rogi?

T. H.: Trochę tak, to w zasadzie pierwszy taki przypadek i potrzebuję czasu zanim ponownie się z nią skonfrontuję, ale wiem że wrócę, bo rachunki trzeba wyrównywać.

K. W-W: Jennifer Jordan w książce ,,Okrutny szczyt, kobiety na K2” pisze w biografii jednej ze słynnych kobiet, które weszły na K2 – Chantal Maudut, że od pierwszej chwili, gdy dotknęła dłonią skały  poczuła się związana z kamieniem. Jak rodziła się twoja fascynacja górskim światem? Czy można powiedzieć, że wypiłeś ją z mlekiem matki czy to tradycja rodzinna, że wolny czas spędzaliście w górach na pieszych wędrówkach?

T. H.: Trochę tak, rzeczywiście coś w tym jest, bo będąc dzieckiem często chodziłem po górach z tatą, to on był motorem napędowym rodzącej się pasji. Moi znajomi zawsze dziwią się gdy im mówię, że nie jeżdżę na nartach ,,ale jak to, jesteś z gór i nie jeździsz na nartach?”. W latach90’nie każdego było stać na narty czy skipass, więc mój tata wybierał tańszą alternatywę i chodziliśmy pieszo po górach zamiast z nich zjeżdżać. To zaprocentowało. Później wyjechałem na studia i w tym okresie trochę mniej chodziłem po górach, natomiast w pewnym momencie, jakieś 4, 5 lat temu wszystko odżyło i to z podwójną siłą. W tym momencie każdy wolny dzień spędzam  w górach.

K. W-W: Pierwsza zorganizowana wycieczka w góry była z tego co pamiętam w I klasie LO?

T. H.: Tak, była w całości zaplanowana i zorganizowana przeze mnie. Byliśmy wtedy na Hali Lipowskiej.

K. W-W: Jak się czułeś w roli organizatora?

T. H.: Dobrze, ja lubię tę rolę czyli planowanie i organizowanie wycieczek. Karolina tu obecna może to potwierdzić. Często jest tak, że coś zaplanujemy, a ja na dzień przed wywracam plan do góry nogami i stwierdzam, że jednak jedziemy gdzie indziej.

K. W-W: To frustrujące dla znajomych?

T. H: Pewnie tak, ale te nieliczne osoby, które jeżdżą ze mną w góry liczą się z tym, że mogę zmienić zdanie w ostatniej chwili. W zeszłym tygodniu była taka sytuacja, gdzie tak naprawdę do samego końca nie było wiadomo gdzie pojedziemy. Miały być Bieszczady, ale ze względu na panujące tam niekorzystne warunki atmosferyczne ostateczny wybór padł na Tatry i Pieniny. Ale te zmiany decyzyjne nie są aż tak radykalne, by nie można było czegoś zaplanować w ostatniej chwili.

K. W-W: Jedno z anonimowych powiedzeń głosi, że nigdy nie przezwyciężysz góry, przezwyciężasz siebie… Miałeś sytuacje, w których byłeś dumny z siebie lub zaskoczony swoją postawą?

T. H.: Miałem takie sytuacje zazwyczaj wtedy, gdy robiłem coś po raz pierwszy. Nie ukrywam też, że często bywało tak, że coś udało mi się zrobić ze względu na osoby z którymi byłem.  Tak było w przypadku mojej pierwszej zimowej wyprawy w Tatry, gdzie do końca nie wiedziałem czego się spodziewać, a kolega który mnie wtedy zabrał z sobą miał dość ambitny plan wobec mnie.

K. W-W: Gdybyś wiedział co cię wtedy czeka zgodziłbyś się na wyprawę?

T. H.: Tak, bo mocno ufałem jego doświadczeniu, zresztą ufam mu do tej pory, ma dużą wiedzę w tej materii i sporo jeszcze mogę się od niego nauczyć. Doszedłem do wniosku, że wie co robi, chociaż tak naprawdę nie wiem czy do końca wiedział co robi zabierając mnie wtedy w Tatry (śmiech). Myślę, że wtedy pomogła nam przede wszystkim wiara w nasze możliwości.

K. W-W: Co takiego znamiennego było w tej pierwszej zimowej wyprawie, że doszedłeś do wniosku, że to wcale nie jest taki łatwy sport?

T. H.: Rzeczywiście nie jest, gdy mnie ktoś pyta, co bym polecił na początek w Tatrach, to zawsze wskazuję bezpieczne warianty czyli Tatry Zachodnie, Kasprowy, może Wołowiec itd. My wybraliśmy się od razu w Tatry Wysokie i też nie do końca wierzyłem w to, że my tego dokonamy. Było coraz później, zimą szybko kończy się dzień, godziny upływały, a my byliśmy coraz bliżej szczytu i nagle uświadomiłem sobie, że to się może udać.

K. W-W: Doświadczony kolega narzucił mocne tempo?

T. H.: Nie, akurat z tempem nie było problemu, to zawsze jest kwestia dostosowania się do siebie, tak żeby wszyscy czuli się komfortowo. W tym przypadku wiara była najważniejsza, w to że się nam uda, w siebie, własne możliwości i że będzie dobrze.

K. W-W: William Blade mówi, że wielkie rzeczy się dzieją gdy człowiek zetknie się z górami…

T. H.: Nie wiem czy dzieją się wielkie rzeczy, coś na pewno się dzieje przede wszystkim z człowiekiem.

K. W-W: Często na zdjęciach, które publikujesz na blogu ,,W Szczytowej Formie” powtarza się motyw wyciągniętych zwycięsko rąk, które zdają się obejmować świat leżący u stóp…

T. H: Tak, bo z jednej strony człowiekowi wydaje się, że zapanował nad czymś, nagle jest wyżej niż inni, zdobył jakiś szczyt, ale z drugiej strony patrząc na otaczający nas świat, zdaje sobie sprawę, jaki tak naprawdę jest mały i kruchy. Wychodzę z założenia, podobnie jak wszyscy w tym środowisku, że do gór zawsze należy podchodzić z szacunkiem, nigdy nie można mówić, że górę się zdobyło czy pokonało, ewentualnie ona pozwoliła na siebie wejść. W ogóle do przyrody trzeba mieć szacunek, trochę uosabiamy góry i nadajemy im ludzkie cechy natomiast szacunek jest niezbędny, bo nigdy nie wiemy, co może nas spotkać w górach.

K. W-W: Kondycja czy psychika, co bardziej liczy się w górach?

T, H.: Myślę że obydwa aspekty są jednakowo ważne. Trzeba dbać zarówno o kondycję, jak i o psychikę. Jeżeli ktoś jest słabszy psychicznie, będzie musiał polegać na pozostałych osobach, liczyć na ich wsparcie. Mówi się, że najlepsi himalaiści, alpiniści to są ludzie po czterdziestce, w okolicach pięćdziesiątki, bo kondycja kondycją, to też nie jest sport wymagający nie wiadomo jakiej formy, ale oni są bardzo dobrze przygotowani psychicznie na zewnętrzne czynniki. Prawda jest taka, że jeżeli chodzi o chorobę wysokogórską, to jest to walka przede wszystkim z samym sobą, z własnym organizmem. To jest stan, kiedy jest się tak bardzo zmęczonym, że każdy kolejny krok wymaga od nas ogromnej energii, jednego boli głowa, innemu chce się wymiotować, kogoś cały czas zbiera na sen. Każdy ma inne techniki radzenia sobie z tym stanem, najpopularniejszą jest liczenie – zrobienie od 10-15 kroków, liczenie ich na głos i odpoczynek przez kolejnych 20 sekund. Myślę że postronny obserwator  ludzi zdobywających szczyt na tym etapie miałby niezły ubaw.

K. W-W: Przychodzą mi na myśl obrazy osób pod wpływem alkoholu próbujących iść w linii prostej lub prosto się trzymać…

T. H.: Trochę tak jest, był nawet skecz grany przez Kabaret Ani Mru Mru pt. Alkohimalaiści.

K. W-W: Mieszkasz na co dzień  w Warszawie, jak się przygotowujesz do atakowania gór na nizinach? Mam na myśli stadion narodowy, i o co chodzi z tymi słynnymi japonkami w górach?

T. H.: Standardowo siłownia, to jest taki klasyk. Przy wspinaczce ważne są nogi i plecy z uwagi na dźwigany ekwipunek. Ludzie często się ze mnie śmieją, gdy mówię, że jadę samochodem pod Warszawę, by pobiegać  w Mazowieckim Parku Krajobrazowym. Mazowieckie lasy słyną z wydm, piaszczystego terenu, który znakomicie sprawdza się podczas biegów, zbiegów i podbiegów, co daje większe możliwości treningowe. Bardzo często jestem w górach, niedawno zrobiłem podsumowanie w którym wyszło mi, że w tym roku spędziłem 40 dni w górach, tj. dziesięć procent w skali całego roku z czego jestem bardzo zadowolony i mam nadzieję, że w następnym będzie jeszcze lepiej pod tym względem. A o co chodzi ze stadionem narodowym? Lubię tam trenować, zwłaszcza na zewnętrznym jego terenie tzw. rekreacyjnym, właśnie tam gdzie są schody. A co miałem na myśli mówiąc o japonkach? To już jest taka anegdota, znajomy zaprosił mnie kiedyś do radia i zapytał w czasie audycji czy zabieramy w góry japonki - wiadomo, że nieodpowiednie obuwie w górach, takie jak klapki czy adidasy wywołuje powszechny śmiech -  więc odpowiedziałem, że jak najbardziej zabieramy je do plecaka i chodzimy w nich po schronisku, bo przecież jakieś buty na zmianę trzeba mieć. Druga rzecz to adidasy, których akurat jestem zwolennikiem, bo dlaczego nie? Oczywiście w odpowiednim terenie, nie na skały w Tatrach, ale jeżeli ktoś ma doświadczenie, jest biegaczem, ma wzmocnione nogi i kostki przede wszystkim, bo niestety najczęstsze kontuzje to zwichnięcia, to spokojnie może przy dobrej pogodzie chodzić w adidasach po Beskidach. Więc nie neguję całkowicie tych zachowań.

K. W-W: Czy jest coś, czego najbardziej boisz się w górach?

T. H.: W pierwszej kolejności pomyślałem, że niedźwiedzia, ale nie spotkałem go nigdy na szlaku. Jest kilka takich rzeczy, na pewno.

K. W-W: Zdarzyło ci się nocować na szlaku, zakładać obóz?

T. H.: Tak, nocowałem klasycznie na szczycie pod namiotem zakładając czy to biwaki czy obóz w wysokich górach na lodowcu. Nie miałem nigdy takiej sytuacji, że nagle noc zastała mnie w górach i musiałem rozbić obóz na dziko. Dużo jest rzeczy których się boję i zazwyczaj obawy te dopadają mnie na nizinie. Często się śmieję w sytuacji np. planowanego biwaku zimowego albo późnojesiennego, gdy wiem, że temperatury będą naprawdę niskie, a potem wstaję np. o 5 rano w Warszawie, wychodzę na zewnątrz i nagle uświadamiam sobie jak bardzo jest  zimno i przychodzi mi do głowy myśl: ,,Jezu, my tam jedziemy pod namiot, przecież my tam zamarzniemy” (śmiech). A później jesteśmy w górach i okazuje się, że nie jest tak źle, jest fajnie i komfortowo. Obawiałbym się tego, co nas spotkało na Kazbeku, że pojedziemy i nie zrobimy szczytu. Nie chcę powiedzieć, że boję się tego czy wrócę, bo takich myśli nie mam, to nie są jeszcze wyprawy takiego kalibru żebym obawiał się czy wszystko będzie w porządku. Raz w życiu miałem taką sytuację, że faktycznie dość mocno się bałem. To było zimą podczas wejścia na Rysy. Nagle z kolegą znaleźliśmy się w dziwnym miejscu, z którego nie można było kontynuować wspinania w górę, a zejście w dół również okazało się trudne, bo raki zaczynały drzeć skałę, a na ścieżce nie było już śniegu. Na szczęście udało nam się zawrócić, kolejne trzy godziny spędziliśmy w milczeniu i dopiero wieczorem w schronisku przy piwie podjęliśmy temat, żeby jednak przegadać zaszłą sytuację, ustalić co zrobiliśmy źle.

K. W-W: Co wtedy zawiodło?

T. H.: Wtedy? Myślę, że źle wybraliśmy trasę, nikt przed nami nie szedł tą drogą, my jako pierwsi przecieraliśmy szlak. Po drugie, to był świeży śnieg , nie był w ogóle związany, nie trzymał i prawdę mówiąc my idąc czuliśmy drapanie raków o skałę. Pod górę często łatwiej jest wyjść chociażby stawiając szybkie kroki czego nie można zrobić podczas zejścia, gdzie każdy krok musi być pewny. Musieliśmy wtedy zawrócić i tam najedliśmy się trochę strachu.

K. W-W: Gdyby ,,W Szczytowej Formie” miał podsumować kończący się rok, to czy udało się zrealizować wszystkie plany?

T. H.: Tak, myślę że w stu procentach. Zarówno te górskie, jak i osobiste, ale związane z górami. Ten rok pokazał mi coś niesamowitego, mianowicie założyłem bloga na fb i na instagramie, by pokazywać moje przygotowania  do zdobycia Korony Ziemi - takie jest moje marzenie czyli zdobycie najwyższych szczytów na poszczególnych kontynentach - i to właśnie chciałem relacjonować. Ale na takie wyprawy nie jeździ się trzy razy w roku, tylko co kilka lat, więc w międzyczasie okazało się, że równie interesujące, jak nie bardziej dla odbiorców, jest to co robię w Polsce czy na Słowacji czyli wyprawy na znacznie mniejsze góry.

K. W-W: Jak duży jest odzew fanów ,,W Szczytowej Formie”?

T. H.: To nie są fani, tylko ludzie lubiący góry i w jakiś sposób utożsamiający się ze mną. Nie jestem osobą, która zakłada kurtkę puchową i idzie na ośmiotysięczniki. Jestem Tomkiem, który jedzie w Tatry lub w Bieszczady i pokazuje, jak te góry wyglądają i dokładnie to samo może zrobić każdy z nas. A raz na jakiś czas pojadę gdzieś wyżej.

K. W-W: Spotykasz się z komentarzami, że inspirujesz?

T. H.: Nieskromnie przyznam, że tak, że  motywuję, inspiruję i zachęcam. Pojawia się też pytanie, jak ja to robię, że tak często jestem w górach. Tak po prostu ułożyłem sobie życie, coś za coś, niestety.

K. W-W: No właśnie, kosztem czego się to odbywa, jeżeli w ogóle można mówić w tych kategoriach mając pasje…

T. H.: Na pewno, myślę że jest to ta sama dobrze znana zasada co w ekonomii, że jeżeli w jednym miejscu jest czegoś więcej, to w innym automatycznie mniej. Ja cały wolny czas poświęcam na  góry, nie mam bliskiej rodziny tzn. żony i dzieci, pewnie jestem też trudnym człowiekiem, co udowadnia wąskie grono przyjaciół.

K. W-W: Pasja zweryfikowała sprawdzonych przyjaciół?

T. H.: Trochę tak. Druga rzecz – nie jestem milionerem i ostatnio śmialiśmy się z moim wspólnikiem, że nigdy nie będę, bo za dużo wydaję głównie na wyprawy, więc coś kosztem czegoś, jak najbardziej.

K. W-W: Plany na 2018 rok oczywiście mam na myśli górskie, czy ty w ogóle planujesz czy jesteś typem człowieka podejmującego działania spontanicznie?

T. H.: Nie, jestem typem człowieka, który jednak planuje, mam ścisły umysł więc nawet spontan lubię zaplanować (śmiech). Co do górskich planów…

K. W-W: Podobno rok 2018 ma być rokiem Sudetów, ale nie tylko…

T. H.: Tak, to prawda. Planuję zwiedzić południowo-zachodnią stronę Polski, której praktycznie nie znam, dwa razy w życiu byłem w Sudetach. Pojawił się pomysł -  i to jest przykład takiego spontanu - jak skompletowanie Korony Polskich Gór, bo coś tam jest, ale nie do końca, a fajnie byłoby ją zakończyć po bożemu, jak to się mówi. Spontanicznie pojawił się lutowy wyjazd do Maroka, gdzie planujemy zdobyć czterotysięcznik, najwyższy szczyt gór Atlas i zaplanowany jest wakacyjny wyjazd do Austrii i zdobycie Großglockner.

K. W-W: Sam czy w towarzystwie przyjaciół wolisz zdobywać szczyty?

T. H.: I tak i tak. Lubię jeździć samemu, ale wtedy jeżdżę w miejsca które znam i zazwyczaj w niższe partie gór, natomiast, tak jak mówiłem, jestem wybredny pod względem doboru towarzystwa.

K. W-W: W góry poszedłbyś bez aparatu fotograficznego czy bez mapy, na których punkcie wiem, że masz bzika…

T. H.: Tak, lubię czytać mapy i nie muszą to być mapy górskie. W okolicach Warszawy jak wiadomo nie ma terenów górskich, więc gdy mam dzień wolny szukam czegoś w promieniu stu kilometrów i tak niedawno pojechałem do Kazimierza Dolnego, wziąłem do rąk mapę i spojrzałem, co w okolicy może być ciekawym punktem trochę wyżej położonym niż sam Kazimierz i znalazłem takie miejsce z cudownym widokiem na Wisłę i Kazimierz. Często tak robię. Więc prędzej poszedłbym bez telefonu, co też niektórzy mogą uznać za kłamstwo widząc moje częste relacje i zdjęcia z gór. Ale jednak kiedyś tak się chodziło po górach, bez aparatu i telefonu. Więc raczej bez telefonu chyba, że jest to Beskid Żywiecki, który uważam, że znam bardzo dobrze i tam wybrałbym się bez mapy.

K. W-W: Słuchasz muzyki będąc w górach czy raczej odgłosów natury?

T. H.: Generalnie w życiu słucham bardzo dużo muzyki i jestem muzycznym frikiem, ale w górach nie.

K. W-W: Kenton Cool jeden z najbardziej znanych himalaistów w Wielkiej Brytanii sporządził listę 14 rzeczy niezbędnych do zdobycia ośmiotysięcznika, na której znalazła się także maskotka. Wiem, że ty również masz taki talizman i jest to…

T. H.: Tak, rzeczywiście mam, ale to chyba nie jest talizman. To jest nasz drewniany żywiecki konik zwany Patatajec, który jest przyczepiony do mojego plecaka i jeździ ze mną wszędzie. Nie wiem skąd się to wzięło, myślę, że dla mnie jest to trochę taki symbol Żywiecczyzny i tego, że jestem stąd. To jest pewnego rodzaju zabieranie mojej małej ojczyzny wszędzie tam gdzie jadę, taka jej namiastka. Ostatnio zacząłem też jeździć z flagą z herbem miasta Żywiec i jak jestem w godnym uwagi miejscu, to robię zdjęcie właśnie z nią. Tak było w przypadku Elbrusu i w Austrii.

K. W-W: Podobno turyści narzekają na wysokie Tatry, tobie zdarza się marudzić w górach na coś więcej niż zakładanie raków?

T. H.: Zakładanie raków jest bardzo uciążliwe, bo po pierwsze marzną ręce, a w rękawiczkach jak wiadomo nie da się tego zrobić, a po drugie paski tych wiązań są na tyle długie, że choćbyśmy nie wiem jak zabezpieczyli ich luźne końce, one i tak po kilku krokach się rozplączą i przeszkadzają. Ogólnie w życiu staram się mało narzekać i podchodzę raczej optymistycznie do wielu spraw, a od roku tak mi ten nawyk wszedł w krew, że gdzie bym nie był zawsze się uśmiecham.

K. W-W: Czyli szklanka zawsze jest do połowy pełna?

T. H.: Raczej tak i zauważyłem, że to działa w druga stronę tzn. my przez uśmiech albo dzięki niemu też jesteśmy inaczej postrzegani. Ja zwykle bywam odbierany jako człowiek  bardzo poważny, a uśmiech łamie skutecznie tę barierę.

K. W-W: Ta zasada sprawdza się na szlakach, kiedy witamy się i uśmiechamy do osób, które widzimy pierwszy raz i pewnie ostatni…

T. H.: Tak, ale to zazwyczaj na tych słabiej uczęszczanych, bo gdyby nam przyszło witać się z każdym np.  latem podczas wejścia w oblegane Tatry, to byłoby ciężko (śmiech). Ale pamiętam jak kiedyś w Gorganach na Ukrainie spotkaliśmy Słowaków i to było prawie jak spotkanie braci. Bardzo miłe i sympatyczne.

K. W-W: Czyli góry łączą ludzi…

T. H.: Zdecydowanie, człowiek nawet nie wie na którym szlaku spotka Polaka, czy to na Elbrusie czy Mont Blanc. Raz spotkałem znajomego podczas schodzenia z Babiej Góry po wschodzie słońca, ze trzy lub cztery razy zdarzyła się sytuacja, że ktoś widząc mnie na szlaku skojarzył moją osobę z instagrama, czy z facebooka i napisał w prywatnej wiadomości,  że chyba mnie minął na szlaku. Zawsze odpowiadam, że trzeba było podejść i przywitać się.

K. W-W: Podchodzą?

T. H.: Nie (śmiech), zawsze mówią, że nie byli pewni czy to ja.

K. W-W: Jakim szczytem otworzysz rok 2018?

T. H.: Najprawdopodobniej będą to Rysy w połowie stycznia, to będzie trzecia próba zdobycia tego szczyty zimą i mam nadzieje, że w końcu udana. Więc rok 2018 zacznę od zdobycia najwyższego szczytu w Polsce.

K. W-W: Zimowy styl zdobywania gór różni się diametralnie od letnich miesięcy? Panuje przekonanie, że letnie miesiące są dla początkujących, a zimowe dla tych, którzy już liznęli tego sportu.

T. H.: Zimowy na pewno jest mniej bezpieczny z uwagi na specyficzne warunki atmosferyczne czy chociażby lawiny charakteryzujące Tatry, które wbrew pozorom również schodzą na Babiej Górze. Na pewno jest trudniej, trzeba mieć więcej sprzętu i doświadczenia w tej materii, często to już nie jest trekking, bo mamy więcej elementów wspinaczki, pojawia się czekan, a nachylenie niejednokrotnie jest tak duże, że pomagamy sobie drugą ręką albo operując dwoma czekanami, więc jest to wyższa szkoła jazdy i bardziej niebezpieczna. Nie każdy też lubi i chce wspinać się zimą, są osoby które wspinają się tylko latem.

K. W-W: Najczęstsze kontuzje jakie są i jakie tobie się przytrafiają i jak im zapobiegać?

T. H.: Ja ogólnie mam problemy z kręgosłupem, ale to nie przez góry, natomiast nauczyłem się tak dbać o siebie. by mi to nie przeszkadzało w chodzeniu po górach. Często zdarzają się zwichnięcia i urazy kolan. Staram się być na to przygotowany, mam dobrego przyjaciela, który jest fizjoterapeutą i z nim często konsultuję stan zdrowia i nawet ostatnio śmiał się, że jestem jednym z niewielu pacjentów, który dostosowuje się do jego zaleceń, bo z drugiej strony mam świadomość, że jak się nie podporządkuję, to znów będę narzekał na bolące plecy czy kolana, więc wolę nie ryzykować. Słucham się go i jak widzę pierwsze objawy niedyspozycji, to od razu je z nim konsultuję.

K. W-W:  Czy potrafisz ocenić jak zmieniają się warunki na szlakach z roku na rok?

T. H.: Z pewnością dziś jest tłoczniej na szlakach niż wtedy, gdy chodziłem po nich jako dziecko w latach90’. Powstają u podnóża gór parkingi, co jest bardzo korzystne, natomiast w dalszym ciągu istnieją miejsca, gdzie trudno jest o dobry szlak. Będąc ostatnio w Górach Świętokrzyskich stwierdziłem, że poza Łysa Górą i Łysicą, góry te zupełnie nie są przystosowane do turystyki, niby jest szlak, a tak jakby go nie było. Ale mimo tych niedogodności wydaje mi się, że zmierza to w dobrym kierunku. Im jest więcej ludzi na szlakach, tym są one lepiej przystosowane, zresztą jestem zwolennikiem teorii, by coraz więcej osób chodziło w góry, bo to jest z korzyścią dla wszystkich.

K. W-W: No właśnie, pojawia się zarzut, że jest nas za dużo w górach…

T. H.: Wiadomo, każdy chciałby być w górach sam, na szczycie zrobić sobie super zdjęcie, delektować się w ciszy widokiem, kontemplować itd., ale każdy chce się tym cieszyć, więc nie mam nic przeciwko tłumom wędrującym do Morskiego Oka czy kolejkom na Kasprowy Wierch. W zeszłym tygodniu byłem na Kasprowym jako jeden z nielicznych, którzy weszli pieszo, reszta wjechała kolejką, obok mnie stała Pani w futerku i kozaczkach, ale przecież każdy ma do tego prawo i jeżeli ktoś chce podziwiać widok z góry, to czemu nie? A że każdy ma różny sposób na to (śmiech).

K. W-W: ,,W Szczytowej Formie”, twój profil górski na fb mający obecnie ponad 1400 fanów, to jak czytam w informacji: ,,Misja, Korona Ziemi i dobra zabawa”. Dobra zabawa jest, Korona Ziemi także, wobec tego ,,W Szczytowej Formie” to twoja zasada życiowa?

T. H.: Nie wiem czemu tak to wyszło… Długo myślałem nad nazwą, która byłaby fajna i zapadała w pamięć i ona faktycznie przylgnęła do mnie, chociaż nikt nie zwraca się do mnie w ten sposób tylko Tomek albo Habdi, bo taka też ksywkę mam. Wszystko zaczęło się tak naprawdę od instagrama, gdzie jest ponad 4 tyś wyświetleń, później był facebook. Tak jak mówiłem, pierwotnie profil miał ukazywać moje przygotowania do górskich wypraw na nizinach, bo tam jednak spędzam większość czasu trenując, czytając i planując trasy, później zrodził się pomysł, by pokazywać w ogóle piękno gór i radość, jaką nam dostarczają, a nazwa została.

K. W-W: Największe marzenie związane z górami oprócz zdobycia Korony Ziemi?

T. H.: Korona Ziemi to taki cel życiowy, to była też trudna decyzja, bo jak człowiek sobie coś powie, to wypadałoby to zrobić.

K. W-W: Słowa wypowiedziane lub zapisane mają moc, zaklinają rzeczywistość?

T. H.: Tak. Jak się coś powie głośno i jeszcze komuś obok, to wypadałoby się z tego wywiązać. Ja trochę z Koroną Ziemi zwlekałem, bo jak człowiek pomyśli o najwyższym szczycie Ziemi, czy o Denali w Alasce, to nie są proste góry, ale tak naprawdę całe życie mam na to i wydaje mi się, że jest to do zrobienia. Nie ukrywam,  że fb czy instagram służy mi do tego, by te cele zrealizować. A takim nadrzędnym, czy też dodatkowym celem jest to, by w górach spędzać jak najwięcej czasu, chciałbym całe życie na tym zbudować. W tym roku skończyłem 30 lat i chciałbym w ciągu kolejnych dziesięciu je przewartościować, często myślę o przeprowadzce, czy to do Katowic czy Krakowa, by jeszcze bliżej być gór i żeby z tego żyć, byłoby cudownie.

K. W-W: Czego życzyć miłośników gór?

T. H.: Jak najwięcej gór, dobrej pogody i samych zdobytych szczytów w myśl popularnego powiedzenia - tylu zejść ile wejść.

K. W-W: To tego ci życzymy w nowym roku i dziękuję Tomku za rozmowę.

 

Tekst dostępny na  ŻywiecInfo.pl

Tekst - Klaudia Wiercigroch-Woźniak

Zdj. Zbigniew Kopeć



 


« powrót do listy

Copyright © Towarzystwo Miłośników Ziemi Żywieckiej.

projekt i wykonanie