Wydarzenia
13-05-2018

Spotkanie z Panią mgr inż. Anną Bednarek

Człowiek jest tyle wart, ile dobrego zrobi dla drugiego człowieka

rozmowa z Panią mgr inż. Anną Bednarek

 

W poniedziałek, 26 marca w Sołtysówce w Rajczy odbyły się kolejne Rozmowy Kulturalne, których gościem była pochodząca z Jeleśni Pani mgr inż. Anna Bednarek, wieloletni  Prezes Beskidzkiego Stowarzyszenia Produkcji Ekologicznej i Turystyki BEST PROEKO oraz właścicielka rodzinnego, tradycyjnego gospodarstwa edukacyjnego ,,Harbaciane Pola”. Kobieta aktywna, energiczna i konsekwentna w działaniu, promująca zdrową żywność, ekologiczny styl życia oraz ekonomię społeczną w miejsce ekonomii pieniądza. Wizjonerka zatroskana o przyszłość Ziemi, wierząca, że tylko wspólnie można zbudować lepszy świat dla następnych pokoleń.

Klaudia Wiercigroch-Woźniak: Czy taką postawę wynosi się z domu rodzinnego? Aktywizm wysysa się z mlekiem matki?

Anna Bednarek: Jeżeli takiej postawy nie wyniesie się z domu, to żadna szkoła jej nie nauczy. Miałam to szczęście, że po pierwsze, wychowywałam się blisko ziemi, a kontakt człowieka z ziemią jest niezwykle cenny. Pochodzę z rodziny chłopskiej, rolniczej, a co więcej pasterskiej, bo moi dziadkowie i pradziadkowie trudnili się bacowaniem, wypasali owce na halach pod Pilskiem. Samo nazwisko ze strony mamy jest pochodzenia wołoskiego, węgierskiego. Mój tata skończył przed wojną trzy klasy szkoły podstawowej. Będąc najstarszym z rodzeństwa musiał pomagać swojemu ojcu, a dziadek był rolnikiem,  który umiał zrobić wszystko łącznie z wyprawieniem skóry i zrobieniem z niej uprzęży dla konia. Pamiętam, będąc na studiach w Krakowie przywoziłam mu od rymarza różne witki i detale zdobnicze do uprzęży konnej, a on nimi później pięknie stroił chomąta, pasy i uzdy.  Tego wszystkiego razem z patriotyzmem i sztuką uprawy ziemi od dziadka uczył się mój tata. Dziadek służył przed wojną w Korpusie Ochrony Pogranicza i wojna zastała go we Lwowie. Gdy do wojny wkroczyły wojska rosyjskie 17 września 1939 r, Rosjanie kazali im złożyć broń. Mądry polski dowódca  zwolnił swoich żołnierzy z  służby i polecił, aby się na swój sposób ratowali przed nieznanym losem wojennym, bo żołnierz bez broni jest niewolnikiem, lub jeńcem. Dziadkowi wraz z trzema kolegami udało się uciec. W cywilnym przebraniu udało mu się wrócić do domu, do Krzyżowej pieszo. O tym nie wolno było w PRL mówić. W swoim czasie dowiedzieliśmy się o tym od ojca. Dzisiaj wiemy, jaką Żywiecczyzna ma ze względu na wysiedlenia i osadnictwo niemieckie bardzo bogatą, trudną i pouczającą historię, zwłaszcza dla młodego pokolenia. Należy znać swoje korzenie i cenę jaką wystawiła im wojna generująca cierpienie, wysiedlenia i rozstania, zrabowane lasy, opustoszałe i wyburzone częściowo wsie. Musimy wiedzieć z jakimi nasi rodzie musieli się zmagać ciężarami powojennymi i ile trudu włożyli w odbudowę ojczyzny. W czasie wojny mój tato mając niespełna dziesięć lat, narażając życie  nosił żołnierzom w menażce na plecach  jedzenie do lasu. Po wojnie nie poszedł do szkoły, bo był najstarszym synem i musiał pomagać ojcu w gospodarstwie. Pozostałe rodzeństwo poszła do szkoły PRL, innej niż polska szkoła okresu międzywojennego. Ja widzę różnicę pomiędzy nimi a tatą w podejściu do życia. Powojenna szkoła PRL, kiedy mieliśmy „ jedyną słuszną partię”, która nas wychowywała i mówiła, co nam wolno, a czego nie,  wpajała nam ograniczenia i lęk przed władzą i ślepe posłuszeństwo, wychowywała i kształtowała społeczeństwo systemowo. Takie ograniczenie swobody, spontaniczności w rozwoju skutkowało biernością i jak nie trudno zauważyć,  wciąż w społeczeństwie taka mentalność pokutuje.  Mojego ojca taka formacja ominęła, bo nie kontynuował edukacji w powojennej szkole, wystarczyły mu do rozwoju 3 klasy szkoły przedwojennej podstawowej, resztę wiedzy i umiejętności dostarczyło mu życie, chęć rozwoju i zdobywania wiedzy wytrwałą praca i poszukiwaniem racjonalnych rozwiązań  technicznych i organizacyjnych. Uskrzydlały go wiara i rozum. Stracił wcześnie mamę, wychowywała go babcia, która przeżyła wysiedlenie, w czasie wojny ich dom został rozebrany, więc po wojnie odbudowywali praktycznie wszystko od nowa. Zbudował dom, własnoręcznie zrobił do niego okna i drzwi, był zaangażowany społecznie, pomagał w  elektryfikacji wsi. Sprowadził pierwszy silnik spalinowy, zbudował  pierwszy tartak – gater.  Pojechał w tym celu z kolegą na Śląsk, gdzie przez dziurę w  płocie podglądali, jak wygląda gater, by później zorganizować części i zbudować podobny. Potrafił podłączyć  prąd, naprawić traktor, który też miał pierwszy we wsi. Działał społecznie w radzie sołeckiej. Ludzie wtenczas się organizowali do wspólnego działania na rzecz dobra wspólnego. Jeden miał maszynę, drugi ręce do roboty, inny konia  i wóz.  I tak nawzajem się wspierali, aby utrzymać rodziny z pracy w gospodarstwach rolnych, które w większości liczyły od 1 do 5 ha użytków rolnych i trochę lasu , często we wspólnotach leśnych. W takich warunkach wspólnotowych rozwijała się ówczesna wieś, bardzo ważna dla polskiej gospodarki i również dla rozwoju miast. Większość małorolnych rolników było chłoporobotnikami, pracującymi 8 godz. w przemyśle, a resztę dnia w rodzinnym gospodarstwie rolnym. W tym czasie ojciec kupił maszynę do robienia cegły i dziadek dał mu kawałek gliniastego boru. Tym sposobem  zrobili dla siebie i dla trzech sąsiadów cegłę na budowę nowych domów. To właśnie: zaradność i odwagę, cierpliwość i ciekawość  życia i świata, solidarność społeczną i pomocniczość,  ojciec wyniósł z domu rodzinnego i tego nas też uczył.  Pamiętam z dzieciństwa niesamowite wydarzenia, które trzeba było znosić i przetrwać z nadzieją ,że dobro zawsze zwycięża. To były czasy  ciągłych donosów do ówczesnej władzy, wizyt milicji i ciągłego tłumaczenie się z tego co się robiło, po co i dla kogo. Niestety ta choroba społeczna i w dzisiejszych czasach trapi nasze społeczeństwo, a przecież w latach 80-tych XX wieku przeszliśmy przez dobrą szkołę solidarności i walki o wolność sumień i wolność Polski. Wracając do lat 50-tych i PRL, kiedy nasza rodzina była już liczna,  było  już troje dzieci, tato poszedł  do więzienia. Za co? Za to, że zabił swoją krowę i chciał wyprawić skórę, aby kupić konia i zrobić dla niego skórzaną uprząż. Wyprawiał skórę w stodole i w tym czasie przyszedł ktoś pożyczyć grabie. Oczywiście za niedługo przyszła milicja i tato dostał dziewięć miesięcy więzienia. Z więzienia w Wadowicach za dobre sprawowanie przeniesiono ojca  na kopalnię do pracy pod ziemią. Został ukarany za to, że chciał coś zrobić dla wspólnego dobra ,dla rodziny. Na wszystko wtedy trzeba było mieć pozwolenie, każda oddolna  inicjatywa   była gaszona w zarodku jeśli nie spodobała się ówczesnej władzy. Ale, tak jak wcześniej wspomniałam, ojciec się nie bał działać w imię dobra. Pracował i się modlił, działał z myślą, że tak trzeba, należy się rozwijać, zapewnić przyszłość swojej rodzinie, być otwartym na współpracę z innymi i pracować uczciwie. Myśmy od dziecka w tym wzrastali  i taką  postawę ojciec w nas wszczepił  swoim przykładem.

K. W-W: Beskidzka wieś Pani dzieciństwa, a współczesna otaczająca Pani rzeczywistość…

A. B.: Pracowaliśmy wspólnie z rodzicami na gospodarstwie, tato zawsze dbał o to, by je modernizować. Skończyły się u nas cepy, bo tato kupił pierwszą na wsi  maszynę do młócenia, która wędrowała od stodoły do stodoły, od wsi do wsi, a my jako dzieci widzieliśmy, że razem można więcej, że jak ludzie sobie pomagają, to jest łatwiej i weselej. Rolnicy  wówczas ciężko pracowali w polu, jadło się chleb z marmoladą lub ze smalcem, kawę zbożową z mlekiem, piło herbatę ziołową i czystą źródlana wodę. Nie było lodówek, tylko ziemianki i piwnice. Na niedzielę zabijało  się koguta, królika lub cielę, ale latem nim już się dzielono, żeby mięso się nie zepsuło, później ktoś inny zabił  i też się podzielił.  W ten sposób budowały się więzi na wsi i dzieci w tym uczestniczyły. Miały swoje obowiązki takie jak opieka nad młodszym rodzeństwem, nad drobiem i mniejszymi zwierzętami, pasieniem krów.  Poza tym, każdy czuł się potrzebny, każdy wnosił swoją cegiełkę w budowanie rodzinnej wspólnoty. A dziś panuje powszechne przekonanie, że na wsi nic się nie opłaca. Znów nam jakaś ideologia wbiła do głowy: ,,po co będziesz pracował, brudził sobie ręce ziemią czy gnojem, skoro czas można spędzić bawiąc się przy komputerze, telewizorze, tablecie itd., odpracować w mieście 8 godz. i mieć wolne”. Dzisiaj korporacje dostarczają nam przemysłową, schemizowaną  żywność. Dziś nie mówi się o rolnictwie i agro kulturze, lecz funkcjonuje pojęcie wielkiego agro biznesu, czy niszowej agro ekologii. W tych skrajnościach nie ma miejsca na normalne, tradycyjne, dobre rolnictwo i pasterstwo, na służbę ziemi , ąby była urodzajna, aby rodziła plony i żywiła całe stworzenie. W agrobiznesie ważna jest produkcja, wydajność z hektara, a nie zdolność ziemi do rodzenia, regeneracji, zachowania naturalnego łańcucha pokarmowego i naturalnej bioróżnorodności. Rewolucja biotechnologiczna  niszczy bezpowrotnie naturalne odmiany zbóż i roślin użytkowych, rasy zwierząt hodowlanych. Genetycznie modyfikowane organizmy i żywność oraz pasze GMO to główne narzędzia niewyobrażalnych zmian w biosferze i relacji człowieka do ziemi żywicielki człowieka i całego stworzenia. Zielona rewolucja w rolnictwie, chemizacja i nadmierna eksploatacja gleby, GMO już zbierają swoje żniwo w postaci wyginięcia wielu cennych gatunków roślin i zwierząt oraz zniewolenia rolnika, który od zarania dziejów cywilizacji jest piastunem i pasterzem ziemi, jest właścicielem nasion, bo on je sieje i zbiera. Dziś niestety rolę tę przejęły korporacje, a na wsi kluje się luka kulturowa, bo człowiek jest atomizowany przez gwałtowny rozwój cywilizacyjny i gubi  po drodze realne i więzi z ziemią, więzi społeczne, a nawet  rodzinne. Ludzie zamykają się w domach, rzadziej  wychodzą na wspólne spotkania, nie kultywuje się już  tradycji . Tego typu wydarzenia wiejskie jak dożynki czy hołdymas  były kiedyś imprezami gospodarskimi, a nie urzędniczymi i często upolitycznionymi jak to dzisiaj można zauważyć. Kiedyś, gospodarzowi, na  zakończenie żniw rodzina i  sąsiedzi, co razem z nim pracowali robili piękny wieniec ze zboża, ziół i kwiatów, lub z dębiny, ustrojony jarzębiną, wybierali najdorodniejsze ziemniaki, by je zawiązać na wieńcu i gospodarz czuł się zobowiązany, by podziękować sąsiadom lub rodzinie za pracę oraz Bogu za błogosławieństwo. Wtedy siadali, biesiadowali, planowali i panowała ogólna radość z udanych plonów.  Jest jedyna nadzieja jeszcze  w radach sołeckich  i w sołectwach, gdzie jeszcze te więzi istnieją wraz ze szczątkami prawdziwej demokracji.  Prawdziwa demokracja jest tam, gdzie ludzie się znają i gdy wybierają swojego przedstawiciela nie na podstawie plakatów informujących i jednorazowych spotkań, obiecanek i „kiełbasy wyborczej”, ale odpowiedzialnie i w sposób przemyślany, zobowiązujący kandydata do uczciwości wobec wyborców.  Jeśli wyborcy znają swojego przedstawiciela, wiedzą co potrafi, co sobą reprezentuje, to razem z nim później współpracują i go wspierają w działaniach w gminie, powiecie, województwie, czy w sejmie. W dzisiejszych czasach zdaje się ,że możemy tylko marzyć o takiej wsi. Zniszczona i wyludniona wieś potrzebuje pilnej rewitalizacji, a nade wszystko, żeby wieś się rozwijała potrzebna jest konstruktywna i pilna strategia rozwoju, a nade wszystko reforma prawa, prawdziwa ustawa o ustroju rolnym, o suwerenności i bezpieczeństwie żywnościowym kraju, chroniąca interesy Polski i polskiego rolnika, a nie globalnych korporacji. Sprawą pierwszorzędną jest uwolnienie i odbiurokratyzowanie sprzedaży bezpośredniej żywności wytworzonej w gospodarstwie rolnika. Każdy rolnik powinien mieć prawo sprzedać na otwartym rynku, nie tylko na targowiskach , ale dla szkół, szpitali, restauracji i hoteli itd. swoją żywność bez pośredników, bezpośrednio ze swojego gospodarstwa, które jest jego warsztatem pracy i źródłem środków zapewniających byt jemu i jego rodzinie.

K. W-W: Czyli jedyna nadzieja w sołectwach?

A. B.: Tak, jedyna nadzieja w rewitalizacji wsi i w ludziach którzy czują w czym rzecz bo są najbliżej problemów do rozwiązania. Gmina jest już konglomeratem kilku wsi. Nie jest to łatwe, ponieważ sołtys także jest w pewien sposób ubezwłasnowolniony, najważniejsza jest gmina, później urząd marszałkowski, różnego rodzaju procedury, a tu w zasadzie nie powinno być polityki lecz wspólnota, z której dopiero ma wynikać polityka. Jeżeli wybieramy radnych czy posłów, którzy mają nas reprezentować, to powinniśmy darzyć ich zaufaniem i oni też powinni czuć na karku oddech odpowiedzialności za ludzi i ich sprawy. Tymczasem, im wyżej tym, ta przepaść jest większa. Innowacja, jeżeli traci korzenie z tradycji, może wyrządzić wielka szkodę. Tradycja jest jak papierek lakmusowy, weryfikuje nowe technologie i pomysły. Dziś dużo mówi się o zrównoważonym rozwoju czyli trzech aspektach: człowiek, środowisko i ekonomia, które powinny ze sobą współgrać, integrować się, tymczasem liczy się tylko pieniądz, zysk za wszelka cenę. Gubi się przy tym szacunek do natury i zasobów przyrodniczych zapominając o ich oszczędzaniu, już nie mówiąc o tym, że współczesny człowiek, jest tyle wart, ile można z niego uzyskać korzyści. A to już świadczy o uprzedmiotowieniu człowieka. Tak nie powinno być, bo człowiek jest najważniejszy i jest tyle wart ile dobrego zrobi dla drugiego człowieka. Obserwujemy kryzys człowieczeństwa, który wynika z lekceważenia świadomości, że ziemia nie jest naszą własnością. Ziemia jest własnością naszych dzieci i wnuków, a dla nas teraz jest pożyczką, którą winniśmy im oddać z dobrym procentem.

K. W-W: Mamy kryzys człowieczeństwa?

A. B.: W Centrum Integracji Społecznej mieliśmy osoby, które były nieatrakcyjne na rynku pracy, pracodawcy nie chcieli ich zatrudniać, bo albo mieli problemy zdrowotne, które dyskwalifikowały ich potencjał albo problemy społeczne. Na ich przykładzie widać wyraźnie przedmiotowe traktowanie jednostki, człowieka jako narzędzia pracy. Zrównoważony rozwój zrobił się wyświechtanym hasłem, bo jeżeli gubimy człowieka, to jest kryzys człowieczeństwa, a jak jest kryzys człowieczeństwa, nie ma w naszym życiu  i pracy humanizmu,  to prowadzi to do kataklizmu i kryzysu cywilizacji. Historia uczy, że kryzys człowieczeństwa doprowadził do upadku wielu cywilizacji, jak chociażby egipskiej. Na przykładzie cywilizacji chińskiej widzimy, jak ważną rolę odgrywa kultura i więzi międzyludzkie. Trzeba też sobie uświadomić, że każda cywilizacja ma inne spojrzenie na relacje dotyczące zrównoważonego rozwoju. Ta wrażliwość jest różna. My jesteśmy krajem w stosunku do Chin, Rosji czy Ameryki malutkim, a bardzo chcemy mówić o ekologii, emisji, a tak naprawdę jesteśmy pyłkiem w stosunku do tego zagrożenia, jakie stwarzają wspomniane wcześniej potęgi gospodarcze. Tutaj widoczna jest gra różnych interesów, ale wracając na swoje podwórko – czujemy, że to co jest lokalne, jest najważniejsze. Trzeba działać lokalnie, a myśleć globalnie.

K. W-W: Ludzie tak bardzo zmienili się?

A. B.: Dzisiaj brakuje empatii, cierpliwości i wyrozumiałości. Na świecie widać, że tam, gdzie wygnano ludzi ze wsi i wmówiono im, że w mieście jest luksus i przyszłość poniesiono ogromne straty społeczne, kulturowe i środowiskowe, które diametralnie zmieniły wieś i wywłaszczyły człowieka wsi – rolnika. Na wieś weszły korporacje, żywność przemysłowa i sztuczna, która nas „ futruje i truje”. Ludzie nie umieją służyć ziemi, bo nie zadbano o ciągłość w tej kwestii.  Mamy slumsy i molochy jak np. Meksyk, gdzie garstka ludzi żyje na humanitarnym poziomie, reszta to albo bogacze albo biedota.  Takie trendy można zaobserwować wszędzie tam, gdzie  człowiek, ekonomia społeczna i humanizm są na dalszym planie, a w grze jest ekonomia pieniądza.

K. W-W: Pani kiedyś rozróżniła biedę od ubóstwa…

A. B.: To podpowiada  mały niuans literowy polskiego języka. Człowiek biedny, to jest człowiek, który ”biegnie do dna”, patrzący pod nogi, przybity, nie mający odwagi podnieść głowy, bojący się wszystkiego, nie wierzący w to, że życie jego może zmienić się na lepsze, nie zauważany przez ludzi systemowo zobowiązanych do wyciagnięcia go z takiego stanu,  albo też czasem na własne życzenie utwierdzony w swoim stanie i zamknięty jak w skorupie. Ubogi człowiek, czyli u Boga, nie oddalający się od Boga, mający poczucie wartości dziecka bożego – człowiek, który ma nadzieję, że doczeka się pomocnej ręki, aby spojrzeć w gorę,  zauważyć szansę wyjścia z kłopotów i zawalczyć o swoje życie. Ten, który się wszystkiego boi i nie ma nadziei jest w najgorszym położeniu, brakuje mu energii, by się podnieść.  Zaś ubogi, jak spojrzy w górę, to zawsze znajdzie wyciągniętą dłoń. Gdy mówi się o biedzie i o ubóstwie, to powinna się nasuwać refleksja, ze mówimy o ludziach, którzy zostali zaniedbani przez nas czyli środowisko sołeczno gospodarcze i polityczne, rodziny i instytucje, które powinny dbać o to, by były sprawiedliwe warunki do rozwoju całej lokalnej wspólnoty, w której na zasadach pomocniczości jest miejsce dla najsłabszych. Wielką krzywdę sprawia się ludziom jeśli uzależnia się ich od opieki społecznej. „ Darmoszki”, niestety zabijają etos pracy i gospodarności i są źródłem dziedzicznej patologii społecznej. „Oszczędnością i pracą narody się bogacą”.

K. W-W: W myśl hasła MYŚL GLOBALNIE, DZIALAJ LOKALNIE działajmy lokalnie – wspierajmy naszych prawdziwych rolników i nie zapominajmy, że to dzięki nim mamy zastawione stoły prawdziwą żywnością. W związku z powyższym, każdy ma swój obywatelski obowiązek śledzić zachodzące przemiany społeczno gospodarcze i polityczne, brać w nich udział tak, by chronić wspólne dobro, wspierać rodzime rolnictwo i rynek oraz odbudowywać więzi społeczne w myśl zasady pomocniczości, no właśnie…

A. B.: Wszystko zaczyna się od rodziny, dopiero potem jest proces wchodzenia w świat z zasadami etycznymi i moralnymi. Wychowanie jest najważniejszym aspektem w edukacji. Poza tym, kolejna rzecz – nadprodukcja wszystkiego, że często trudno nam zrozumieć, po co tyle tego jest. Mamy nadprodukcję żywności, a mimo wszystko tyle osób głoduje na świecie. Błędy w dystrybucji i skąd one się biorą? Na pewno z braku zrównoważenia, z faktu, iż pieniądz gra pierwsze skrzypce. Już od zarania dziejów, właściwie mówi o tym Księga Rodzaju. Człowiek ma czynić sobie ziemię poddaną, ma pracować, więc automatycznie zarządzać ziemią, mieć nad nią władzę. To cały czas funkcjonuje w naszym życiu. Gdy mamy pracę czujemy się niezależni, tak jakbyśmy mieli władzę i decydowali nie tylko o swoim życiu, ale o życiu całej społeczności, bo wnosimy w jej rozwój swoją cegiełkę. Gdy zaburzone zostają relacje społeczne i człowiek jest bez pracy, to on z natury czuje się niepełnowartościowy. Dlatego tak ważna jest sprawiedliwa zapłata za pracę. Nieporozumieniem jest sytuacja, w której mamy ludzi pracujących  za najniższą krajową pensję i osoby mówiące: ,,A po co? Ja nie będę pracował, mi się należy”, wykorzystujące różne możliwości opieki socjalnej. Ogólna zasada - jestem człowiekiem, muszę być sprawiedliwy, etyczny i przestrzegać pewnych reguł. Jeżeli nie chcę pracować, to nie jem, tak powinno być. Więc szukam tej pracy. Oczywiście,  nie mówię o sytuacjach wyjątkowych, problemach zdrowotnych czy społecznych, gdzie trzeba pomóc, tylko o sytuacjach nadużywanych. Jeżeli chodzi o żywność, my w Polsce mamy jeszcze gleby prawdziwe, które można uprawiać bez chemii – bo w krajach zachodnich jest to niemożliwe, oni potrzebują od 20 do 30 lat żeby zrekultywować swoje gleby i odbudować florę mikroorganizmów, już nie wspominając o ubogiej bioróżnorodności, jak chwasty i zioła, które my jeszcze mamy. Będąc na Forum Suwerenności Żywnościowej w Austrii w Krems w 2011 r. usłyszałam od organizacji rolniczych i samych rolników z UE żebyśmy my, Polacy nie pozwolili  narzucić sobie tej drogi, którą przeszli rolnicy UE. Zielona rewolucja zniszczyła gleby i prawdziwe tradycyjne rolnictwo. Powiedziano nam - ,,Wy jesteście 30 lat do przodu przed nami, dzięki temu, że byliście 50 lat  za nami”.   Myśmy w tym czasie funkcjonowali w PRL i nie było nas stać na nawozy i chemizację rolnictwa. I całe szczęście, żeśmy nie zniszczyli naszych ziem. Ale zniszczyliśmy etos szacunku do ziemi, wbito nam do głowy, że nie opłaca się jej uprawa – ale to było celowe zamierzenie – żeby nam nie zależało na ziemi, żebyśmy ja sprzedali. Trzeba spróbować, zasiać i zebrać, żeby  ocenić, czy się nie opłaca. Ja co roku próbuję i mi się opłaca. W zeszłym roku zasiałam 11 arów warzyw i w Centrum Integracji Społecznej również  mieliśmy grządki i kalkulowaliśmy czy się opłaca. Jak na koniec policzyliśmy, to co urosło na tych 11 arach, gdzie było 5 rządków ziemniaków, trochę kukurydzy, fasoli, marchewki, pietruszki, buraków, dynie, ogórki itd. to okazało się ,że się opłaca. Wartość plonów potwierdziła, że  zwróciły się koszty wynajmu konia, maszyn z Kółka Rolniczego i za to ,że pracowaliśmy rodzinnie, a także pomagała nam studentka Uniwersytetu Ludowego będąca na praktyce w gospodarstwie. Wyszło na to, że licząc po cenach rynkowych byliśmy na plusie. Jeżeli my tego co nam urosło nie musimy kupić tzn. że to mamy, swoje warzywa smaczne i zdrowe, no to jakże można mówić, że sienie opłaca uprawiać ziemi. Niestety mamy problem z uświadomieniem sobie, że ziemia daje nam wolność i niezależność. Ludzie często nie szanują dorobku swoich przodków i dobrych tradycji, natomiast ulegają przejściowym modom. Np. wycina się stare jabłonie i drzewa, bo liście lecą i zaśmiecają, a w zamian sadzi się tuje i iglaki, wykasza trawnik, a po pietruszkę biega z pieniędzmi do „Biedronki”. Nie ma wyobraźni – np. gdyby się tak coś stało i przez trzy dni czy tydzień nie przyjedzie do Biedronki dostawa – a wszystkie małe sklepiki są zlikwidowane, bo nie wytrzymały konkurencji sieci handlowej,  pytam: gdzie pójdziecie po tę „pietruszkę”? Nikt  o tym nie myśli, kompletna zaćma. Człowiek ma być pasterzem i piastunem ziemi, dawać jej to, czego ona od niego wymaga, a ona odwdzięczy się pożywieniem i aurą. Tymczasem dziś człowiek zamiast być pasterzem stał się najemnikiem, podporządkowanym systemowi, modzie i ideologii. Liczy się wydajność i efektywność, a tak nie powinno być, bo człowiek to nie maszyna.

K. W-W: Konfucjusz mówił, że mamy dwa życia, to drugie zaczyna się, gdy dociera do nas, że tak naprawdę mamy tylko jedno…  czy to jest ten moment, gdy ludzie zaczynają dbać o swoje zdrowie, zmieniają styl życia? Co to właściwie znaczy dbać o zdrowie i czy w dzisiejszych czasach możliwy jest powrót do źródeł natury?

A. B.: Dawno przekroczyliśmy granicę bezpieczeństwa ekologicznego, czyli moment kiedy człowiek ingeruje w środowisko naturalne, ale ono ma jeszcze siłę, by się zregenerować. Myśmy to przekroczyli pod koniec XIX jak weszła maszyna parowa, paliwa itp. W tej chwili panuje moda na minimalizm czyli malutki dom, wszystkiego niewiele, najlepiej z daleka od ludzi, takie minimum tylko dla siebie. To znowu jest egoizm i skrajność, tak się nie da. Tutaj doskonałą wskazówką jest encyklika Laudato si papieża Franciszka,  alarm mówiący o tym, że cywilizacja jest na tak niebezpiecznym zakręcie, że jeżeli nie wyhamuje, to wypadnie z niego i wtedy dopiero będzie katastrofa.  Brak racjonalizmu, kupowanie rzeczy zbędnych, pod wpływem reklam - a język polski jest rewelacyjnym językiem -  ,,Re”- coś powtórnie, ,,klamać” – kłamać czyli reklama to ciągłe kłamanie. Tymczasem na ziemię trzeba patrzeć z perspektywy humanizmu, jest ona domem dla każdego stworzenia, my jesteśmy tu na chwilę i nią zarządzamy, wychowujemy też dzieci do podjęcia tego zadania i to jest bardzo ważny aspekt. Należy wychować je tak, by miały szacunku do ziemi i jej zasobów, bo to jest pożyczka, którą myśmy wzięli od naszych dzieci. 

 

K. W-W: Powiedziała Pani w jednym z filmów że rolnik to nie jest zawód lecz artysta, a rolnictwo to sztuka rozumienia ziemi…

A. B.: Tak, rolnik to nie jest zawód, to jest służba ziemi i sztuka jej rozumienia. Dziś robi się analizę gleby, dokonuje pomiarów jej zasobności i wylicza się, ile potrzebuje składników, a kiedyś? Bogumił w ,,Nocach i dniach” powąchał grudkę ziemię i już wiedział czy ona będzie rodzić i czego jej brakuje i tak samo prawdziwy rolnik, przyszedł na pole, wziął do ręki ziemie i wiedział czego jej potrzeba, on to po prostu czuł i rozumiał, ponieważ pracował na tej ziemi. Już sama płodozmianowość wynikała z obserwacji. To jest wiedza naturalna. Poza tym ludzie zauważyli, że nawet fazy księżyca mają wpływ na termin zasiewów i jakość oraz wielkość zbiorów. Rolnik jest artystą i obserwatorem – obserwuje ziemię i z nią współpracuje. Wielka szkoda, że nie przekazujemy tych informacji i holistycznego patrzenia na Ziemię – nasz wspólny Dom młodemu pokoleniu. To na dzisiejsze czasy jest zadanie domowe, które starannie musimy odrobić, musimy przywrócić szacunek ziemi i wychować młodzież, aby sprostała zadaniu bycia piastunką i pasterką Ziemi i wszelkiego stworzenia, a także artystką konserwującą jej piękno i przekazującą wiedzę i umiejętności czynienia sobie Ziemi poddaną i kochaną przyszłym pokoleniom.

Dziękuję za rozmowę.

Tekst: Klaudia Wiercigroch-Woźniak

Tekst dostępny na WGmedia.eu

Zdjęcia: Zbigniew Kopeć Sołtys Sołectwa Rajcza


 

 

 

 

 

« powrót do listy

Copyright © Towarzystwo Miłośników Ziemi Żywieckiej.

projekt i wykonanie