Wydarzenia
04-02-2018

Spotkanie z Kają Kraską z kanału Globstory

Wydawało mi się, że zarabianie pieniędzy na swojej pasji

sprawi, że ją znienawidzę 

rozmowa z Kają Kraską z kanału Globstory

 

 

W piątek, 19 stycznia w Sołtysówce w Rajczy odbyły się pierwsze w 2018 roku  Rozmowy Kulturalne, których gościem była Kaja Kraska, pochodząca z Ostrowca Świętokrzyskiego podróżniczka, autorka kanału Globstory na YT. Kaja przez dwa lata mieszkała w Stambule, rok w Barcelonie. Do tej pory odwiedziła z kamerą 16 krajów, takich jak  Turcja, Chiny, Iran, Hiszpania, Portugalia, Ukraina, Grecja, Gruzja, Kuba, Sri Lanka, Tajlandia, Kambodża, Laos i Wietnam. Młoda dziennikarka zachęca do samotnego podróżowania, pokazuje świadome podejście do turystyki oraz relacjonuje podróże z miejsc nieopisanych w turystycznych przewodnikach.

 

Klaudia Wiercigroch-Woźniak: Globstory ,,Jedna Ziemia wiele Światów”… jak wiele?

Kaja Kraska: Jak wiele światów? Wiedziałam, że te rozmowy będą trudne, bo to Rozmowy Kulturalne (śmiech). Myślę, że ile kto chce, tzn. każdy świat łączy ludzi w grupę, to może być kraj lub miasto. Myślę, że Gdańsk jest inny niż Rajcza, a Ostrowiec jest inny niż Wiedeń. To może być lokalna grupa ludzi, którzy są zainteresowani np. szydełkowaniem. Tak naprawdę w każdym miejscu, gdzie są ludzie tworzący coś wspólnie, jest osobny świat. Światy mogą być do siebie bardzo podobne i jednocześnie mogą się bardzo różnić.

 K. W-W: José Saramago mówi, że każdy ma taki świat, jaki widzą jego oczy. Jaki jest świat widziany oczami Kai Kraskiej…

K. K.: O matko… (śmiech). Świat widziany moimi oczami pokazuję w filmach, ponieważ te w przeciwieństwie do zdjęć nie są tylko płaskimi obrazami. Muzyka i komentarz tworzą historię – tak mi się wydaje – z pewnego rodzaju ładunkiem emocjonalnym. Będąc ostatnio w Kambodży poznałam Pana Pov, którego życie mnie poruszyło. Przeprowadziłam z nim dwugodzinną rozmowę, którą później montowałam w Laosie w bardzo trudnych warunkach logistycznych, bez Internetu. Przez pięć dni nie mogłam się zdecydować na podkład muzyczny. Wiedziałam, że montuję ważny film, że to nie tylko mój ,,głupi filmik”, a być może realna szansa dla drugiego, „żywego” człowieka, który się otworzył przede mną i przed obcymi ludźmi. Wydawało mi się, że jak wstawię smutną piosenkę, to ludzie zarzucą mi granie na emocjach i ckliwej historyjce, jeżeli wesołą – nikogo nie poruszy los tego człowieka, więc wyważenie tego, co chcę przekazać w filmach wymaga sporo pracy i wyczucia, ale mam nadzieję, że oddają one to, jak postrzegam świat. Staram się jak najmniej oceniać, jak najmniej sugerować słowami, jak ktoś inny ma go oceniać. Nawet jeżeli w tych historiach odgrywam jakąś rolę, to każda książka ma głównego bohatera i to przez pryzmat jego osoby toczy się opowieść. Chcę przekazać emocje i jeśli uda mi się je w ludziach wywołać, to oni sami najlepiej je nazwą. Każdy ma inną wrażliwość i ja nie chcę jej narzucać czy wartościować. Popularne suby i lajki, to nie tylko cyferki w Internecie lecz żywi, myślący ludzie. Nie zawsze to wychodzi, bo za każdym razem jest to nasz subiektywny obraz, a ja przecież opisuję to, co widzę. Jeden zwróci uwagę na ładną pogodę, inny na ubrania miejscowych kobiet. Bardzo dużo muszę się jeszcze nauczyć, by te filmy były dokładnie takie, jak bym chciała, tzn. by nie były jednostronnym przekazem, po którym mówi się „aha”. Ciągle się tego uczę się i pamiętajmy, że mówimy tu o filmikach na Youtubie (śmiech). Z jednej strony to zabawa i rozrywka, a z drugiej medium dające pełną wolność do eksperymentowania twórczego. Zobaczymy, jak się to potoczy, ja zrobię tak, jak najlepiej będę umiała.  

 K. W-W: Jesteś optymistką, szklanka jest zawsze do połowy pełna?

K. K.: Chyba tak… Tak naprawdę filmy zaczęłam kręcić, gdy zamieszkałam w Turcji. Przeglądając internetowe fora zauważyłam trwające na nich gorące dyskusje na temat Turcji oraz to, jak bardzo Turcy są nie lubiani w Polsce - przynajmniej w Internecie – i pomyślałam sobie o tych wszystkich kobietach z podobnymi historiami jak moja, które nie mają żadnego wsparcia i wręcz prawa do własnej oceny.

 K. W-W: Twoje pierwsze filmy nosiły tytuł ,,Halo Turcja”, a państwo ze stolicą w Ankarze to nie przypadek, o czym doskonale wiedzą twoi widzowie, ale może przypomnij tym, którzy cię nie znają, jaki był powód wyjazdu do Stambułu?

K. K.: Wyjechałam za miłością, poznałam chłopaka z Turcji. W Polsce zdanie ,,Mój chłopak jest Turkiem” nie jest neutralne, często budzi negatywne emocje. Jeden z zasłyszanych cytatów, który lubię przytaczać, to ten, że ,,Chłopak Turek to nie grzech, ale trochę wstyd”. Wyjazd do Turcji był szaleństwem. Bardzo chciałam pokazać to, co zobaczyłam na miejscu, a co zupełnie nie pokrywało się z obrazem Turków i Turcji zarysowujących się w komentarzach na forach. Tak też zrobiłam, co oczywiście wywołało lawinę hejtu. Życzono mi śmierci, grożono, a cała negatywna energia płynęła od moich rodaków. W tej znienawidzonej Turcji nic złego mi się nie przydarzyło – wręcz przeciwnie, więc tym bardziej chciałam przedstawić mój punkt widzenia. Ktoś mógł mi napisać, że jestem naiwna i co ja tam wiem, że tam jest tak i tak itd., a ja widziałam – moimi oczami – zupełnie coś innego, to mnie jeszcze bardziej motywowało. Do tej pory staram się to robić, tylko już nie z Turcji. Było też bardzo dużo pozytywnego odzewu i wiem, że spora część osób ogląda moje filmy właśnie od czasu wątku w Turcji. Bardzo się cieszyłam, gdy widziałam, że widzowie mają też odwagę pisać miło o tak niepopularnym temacie.

 K. W-W: 31 lipca Globstory stuknęły trzy latka, był tort i zdmuchiwanie świeczek?

K. K.: Nie było tortu (śmiech). Zorganizowałam spotkanie z widzami w Warszawie, które miało być małe, ale okazało się, że tak wiele osób jest nim zainteresowanych, że stres związany z jego organizacją sprawił, iż zapomniałam o torcie (śmiech), ale też nie ukrywam, iż pomyślałam, że może ktoś go przyniesie, bo ja sama sobie tort? (śmiech). Oczywiście żartuję, wtedy zabrakło po prostu  czasu i zupełnie wypadł mi on z głowy.

 

K. W-W:  Mało kto wie, że twoją pierwszą pasją była muzyka, a Globstory to nie pierwszy dziecko YT …

K. K.: Tak, muzyka była moją pasją od dziecka i miłość do niej zaszczepił mi mój tato, który się uparł, że będę śpiewać, bo widział, że mam jakiś talent i pisze pioseneczki. Zawsze miałam potrzebę twórczego działania, więc ciągle mi coś podsuwał, np. naukę gry na keyboardzie. Całe moje nastoletnie lata śpiewałam z kolegami w zespole, graliśmy na instrumentach, które znaleźliśmy na strychu, a potem, gdy nastał YT zaczęłam nagrywać własne kawałki, ale traktowałam to hobbystycznie. Tata chciał żebym poszła na studia związane z muzyką, ja oponowałam, bo wtedy wydawało mi się, że zarabianie pieniędzy na swojej pasji sprawi, że ją znienawidzę. Teraz trochę inaczej myślę. Nigdy nie śpiewałam dobrze, natomiast kiedyś pisałam niezłe piosenki. Mogło się wydawać, że dobrze śpiewam, bo utwory pisałam pod swoje możliwości wokalne, tak by nie było słychać, gdzie nie domagam, a jednocześnie, by brzmiały tak, jak mi w duszy gra. Dopiero później odkryłam filmy czyli kombinację dźwięków i obrazów.  No i mnie wzięło.

K. W-W: Globstory to kompilacja różnych dziennikarskich zainteresowań, masz niezłe zaplecze warsztatowe za sobą?

K. K.: Tak, to prawda. Wiedza na temat montażu filmów nie wzięła się znikąd.  Steve Jobs powiedział kiedyś, że kropki da się połączyć tylko patrząc wstecz, nigdy w przód.  Nie da się precyzyjnie określić celu i zaplanować drogi wiodącej do niego, zwłaszcza jeżeli robimy coś po raz pierwszy i nie mamy doświadczenia. Rozwój jest dopiero przed nami. Nie miałam takiego planu na życie jak Globstory, ale zdałam sobie sprawę z tego, że wszystko co zrobiłam wcześniej finalnie mi się przydało, łącznie z grafiką czy photoshopem, więc takie z pozoru błahe rzeczy, które kiedyś robiłam przez moment.  Planując przyszłość w liceum myślałam o studiowaniu biologii, byciu nauczycielką, taką jak w filmie ,,Młodzi gniewni”, chciałam pracować z trudna młodzieżą, uczyć ich życia. To naiwne wyobrażenie, bo nauczyciele dobrze wiedzą, że ta praca tak nie wygląda (śmiech).  Zdałam maturę z biologii, bo wydawało mi się, że jest to jedyny przedmiot w szkole, jaki mnie interesuje i ten okazał się być dla mnie za trudny. Po maturze stwierdziłam, że może pójdę na dziennikarstwo, bo lubię opowiadać historie i zobaczymy, co z tego wyjdzie. Czułam, że to może być dobry kierunek dla mnie. Zadzwoniłam na UW jeszcze nie znając wyników - a zdawałam tzw. starą maturę - i mówię: ,,Dzień dobry! Chciałam się dowiedzieć, kiedy są egzaminy wstępne na dziennikarstwo?” na co usłyszałam w słuchawce, że właśnie trwają od godziny.  Więc zamiast na Uniwerek poszłam na prywatną uczelnię, która okazała się strzałem w dziesiątkę. Do tej pory uważam, że prywatne uczelnie są często lepsze od publicznych, a dlaczego? Bo na Uniwerku także studiowałam, więc mam obraz z dwóch źródeł. W prywatnej szkole mieliśmy do dyspozycji pracownie i warsztaty radiowe, kamery, sprzęt do montażu i wystarczyło tylko tyle, żeby się chciało. Prawie wszyscy ludzie z mojej grupy, z którymi studiowałam czyli jakieś 40 osób, dziś pracują w mediach lub gdzieś wokół nich, dlatego, że byliśmy tak bardzo zapaleni, żeby się tego uczyć. Często ludzie pytają mnie, skąd mam dobrą dykcję, po prostu miałam zajęcia z dykcji w szkole. Braliśmy na warsztat teksty prasowe albo wiersze, np. ,,Lokomotywę” i maglowaliśmy ją na okrągło. Wcześniej mówiłam lepiej, teraz już gubię sylaby, bo za szybko mówię, wtedy też bardzo dużo pracowałam w radiu studenckim, odbyłam czteromiesięczny staż w telewizji jako researcher w wiadomościach TVP w redakcji zagranicznej i to była pasja. Na uniwersytecie robiłam magistra, poszłam na specjalizację telewizyjną i pani, która przyszła do nas z TVP  zaproponowała nam wycieczkę do TV, żeby nam ją pokazać, a my wtedy byliśmy już po jakichś stażach i doskonale wiedzieliśmy, jak wygląda praca w TV. Studiowanie na uniwerku, to były zajęcia głównie z prasoznawstwa i do tej pory odradzam wszystkim, którzy chcą być dziennikarzami studia na tym kierunku. Wszystkiego czego ja się nauczyłam można się nauczyć już pracując. A jak ktoś się tym interesuje, to dużo czyta i tę wiedzę, tak czy inaczej nabywa. Uparłam się, że zostanę w branży, co było dość trudne nie mając wtedy żadnych znajomości w Warszawie, więc chodziłam gdzie się dało na staże, nawet do miejsc będących zupełnie poza moim obszarem zainteresowań. Pracowałam np. w radiu katolickim, gdzie moim szefem był ksiądz dyrektor i to też było bardzo ciekawe doświadczenie. Przepracowałam tam miesiąc. Przez rok pracowałam za darmo robiąc mnóstwo rzeczy w różnych redakcjach, ponieważ w tamtych czasach za staże nikt nie płacił. Moją pierwszą poważną i wieloletnią pracą, której szukałam przez osiem miesięcy było tworzenie krótkich filmów poradnikowych dla różnych portali internetowych np. co zrobić, gdy boli gardło, taki lifestyle. Nauczyłam się organizacji czasu, rozmawiania z ludźmi, którzy nie mają obycia z kamerą. Nie robiłam ich sama, był ze mną zawsze operator kamery, potem montażysta. Pracowałam tam przez siedem lat, zaczynając jeszcze na studiach, a ponieważ jak na standardy warszawskie nie zarabiałam dużo, postanowiłam, że będę dorabiać montując proste, krótkie filmy oraz w innej redakcji – przeprowadzać wywiady z gwiazdami na bankietach. I tak to trwało do czasu kiedy poznałam Ozana, wtedy rzuciłam wszystko i wyjechałam do Turcji. Równolegle  śpiewałam w zespole, chłopaki się na mnie obrazili, gdy odeszłam, ale to kolejna długa historia.              

K. W-W: Przez dwa lata mieszkałaś w Stambule, ktoś kiedyś powiedział, że gdybyśmy mieli możliwość spojrzenia na Ziemię tylko jeden raz, to powinien to być właśnie Stambuł…

K. K.: Tak, jeżeli ktoś kiedyś będzie miał ochotę pojechać do Stambułu, to musi. Tzn. uważajcie na siebie, bo tam nie jest tak, jak w Europie. Opowiadałam o tym również w filmach, że turystki bywają często zaczepiane, jest dużo kieszonkowców, sytuacja polityczna bywa niestabilna. Zdarzyły się tam również zamachy terrorystyczne, ale teraz nawet w Europie mamy ten problem. Stambuł jednocześnie się kocha i nienawidzi. Wyobraźcie sobie gigantyczne miasto, które jest położone na dwóch kontynentach, część jest w Azji, część w Europie, a przez środek leci Bosfor, gigantyczna przestrzeń pomiędzy dwoma tak jakby miastami, można płynąć z jednej strony na drugą barkami, jest przecudownie. Te wszystkie meczety, minarety i stare budynki wyglądają jak z baśni. Turcy maja specyficzne podejście do swoich zabytków, wyobraźmy sobie mury miejskie mające tysiące lat, które w Polce zostałyby odrestaurowane, ogrodzone, obiletowane i oświetlone, a w Turcji? Ktoś używa kawałka zabytkowego muru jako ściany do garażu, gdzieś sobie ktoś coś dobudował, oni w ogóle żyją na tych swoich ruinach niespecjalnie się nimi przejmując. Turcja jest moim zdaniem bardzo niedocenionym turystycznie krajem, bo wielu jeździ tylko na wybrzeże, a to przecież pustynie, góry, lasy, wspaniała kuchnia, szalenie gościnni ludzie itd. ale wracając do Stambułu.  Życie w Stambule, gdy jest się tam na dłużej może być też koszmarne. To 17 mln ludzi na obszarze trzech Warszaw. Wychodzi się z domu i to nie jest tak, że zadajemy sobie pytanie, czy będzie dziś korek, tylko jak duży będzie? Czy będę stać godzinę czy trzy, bo stoi się zawsze. Nie ma zieleni, drzew, a jeżeli chce się pojechać za miasto na weekend, to się jedzie tak jak wszyscy czyli w piątek wieczorem. Więc wyobraźmy sobie, że w piątek wieczorem, by się wydostać z miasta stoicie cztery godziny w korku. Turcy w tym korku już są świetnie zaprawieni, bo gdy tylko on się tworzy pojawiają się handlarze różnego rodzaju towarów i robi się wokół samochodów bazar. Drogi mają po trzy, cztery pasy i wszystkie są zakorkowane. Jak wracacie w niedzielę i stoicie kolejne cztery godziny w korku, to żałujecie, że w ogóle wyjechaliście z domu. Stambuł jest bardzo męczącym miastem. Ale bardzo dużo się tam nauczyłam, np. asertywności i śmiałości. Kiedyś trudno mi było zaczepić obcą osobę na ulicy i zapytać o cokolwiek, dziś już tego nie mam i Turcja mi to dała. Ale właśnie dlatego, że tak trudno się tam żyje – wyprowadziliśmy się stamtąd.

K. W-W: Stambuł to gruba krecha dzieląca twoje życie na przed i po nim?

K. K.: Tak, pod każdym względem. Po prostu z dnia na dzień rzuciłam wszystko i pojechałam do Stambułu. Wcześniej było normalne życie według standardowego planu, który zaaprobuje babcia, a potem nastąpił ciąg przygód.

K. W-W: ,,Istnieje coś takiego, jak zarażenie podróżą i jest to rodzaj choroby w gruncie rzeczy nieuleczalnej” mówił Ryszard Kapuściński, w jakim stadium choroby ty jesteś, gdybyś miała postawić diagnozę?

K. K.: Przypadek beznadziejny (śmiech).

K. W-W: Czyli ,,Życie bez podróży jest jak potrawa bez soli”, jak mawiała Elżbieta Dzikowska?

K. K.: Faktycznie jest coś takiego, że jak się pojedzie raz, to po powrocie myśli się co dalej, np. będąc teraz w Azji poznałam podróżnika z Niemiec, typowego mieszczucha bardzo lubiącego swoje miasto i życie, jakie w nim prowadzi. Zdradził mi, że chciał się sprawdzić w podróży, więc pojechał na dwa miesiące do Azji i to jest jego pierwsza podróż i nie sądzi, by ja powtórzył, ale ostatniego dnia przyznał się, że już myśli o kolejnej wyprawie. Poza tym, ludzie którzy podróżują, są trochę inni i ta ,,inność” jest w różnym stadium rozwoju, na którą mam własną teorię. Mianowicie, kiedy jesteśmy w swoim kraju, to otacza nas znana rzeczywistość, w momencie kiedy znajdziemy się w obcym państwie, na dodatek sami, to okazuje się, że wszystko co znamy zawodzi i musimy nauczyć się funkcjonowania na nowo, jak chociażby zakupu biletu na autobus, uczymy się przebywania z samym sobą w ogóle. Wtedy zaczynamy polegać na intuicji i instynktach. Wydaje mi się, że wówczas po raz pierwszy można tak naprawdę oddzielić się od tego co znamy, spojrzeć na swoje życie z dystansu i zobaczyć na przykład, co tak naprawdę lubimy. Bardzo często może nam się wydawać, że coś lubimy, a zmienimy scenerię i okazuje się, że jesteśmy zupełnie innymi ludźmi. Zauważyłam też, że wiele rzeczy, które wydawało mi się, że lubię robić – robię z przyzwyczajenia. W ogóle człowiek jest jedynym stworzeniem na świecie, które nie ufa swoim instynktom. W ogóle nie wie, że je ma. To nie muszą być dalekie podróże, czasem wystarczy po prostu mała zmiana scenerii.

K. W-W: No właśnie, często mówi się, że podróżowanie jest drogą w głąb siebie. Czego dowiedziała/duje się o sobie Kaja Kraska podróżując?

K. K.: Okazało się, że mogę nawrzeszczeć na faceta i nazwać go zboczeńcem w centrum miasta (śmiech). To już wyczyn, zwłaszcza dla dziewczyny nieśmiałej z natury, która dopiero nauczyła się asertywności wobec niewłaściwych zachowań. A tak serio, podróże moim zdaniem są receptą na dwie rzeczy,  po pierwsze na pewność siebie, dlatego, że gdy gdzieś wyjedziecie, to na 99% nic wam się nie stanie, jeżeli będziecie się zachowywać z głową i nie robić głupstw, po prostu żyć, uważać na podobne rzeczy, na które uważacie w rodzinnym kraju, nie łazić po nocach tam gdzie nie powinno was być i nie prowokować dziwnych sytuacji. Nabierzecie do siebie samych zaufania i wiary w to, że nie potrzebujecie nikogo, kto wam pomoże w organizacji, coś zapewni, bo poznacie swoją wartość i dowiecie się, że możecie na sobie polegać. Kiedyś byłam bardzo niepewna siebie, jeszcze trochę jestem, ale teraz wiem, że dam sobie radę w każdych warunkach. Wszędzie żyją ludzie i jeśli oni tam żyją i przeżywają – to czemu ja mam sobie nie dać rady. Drugą rzeczą, którą mi powiedział kolega, jest to że warto jest podróżować wtedy, kiedy nie ma się sprecyzowanych planów na przyszłość, bo wasza pasja znajdzie się po drodze. Wtedy można też spojrzeć na siebie z dystansem i rozszerzyć perspektywę możliwości, poznać rzeczy, których wcześniej nie mogliście wziąć pod uwagę. Chłopak podróżujący po Azji zaczął uprawiać akrojogę i nie sądzę, że gdyby siedział w jednym miejscu w Polsce, będąc otoczony tymi samymi ludźmi, wpadłby na taki pomysł.

K. W-W: Na kanale Globstory jest seria filmów z cyklu ,,Pogapmy się na ludzi”. Jacy jesteśmy?

K. K.: To jest też bardzo trudne pytanie… myślę, że fascynujący. Odkąd zaczęłam robić serię ,,Pogapmy się na ludzi” czyli filmy, gdzie zaczepiam zupełnie obcych ludzi na ulicy i nagrywam krótki filmik, a oni wyglądają tak, jakby się delikatnie ruszali pod muzykę, to okazało się, że takie bezkarne gapienie się na drugiego człowieka sprawia, że wygląd przestaje mieć znaczenie, tzn. w kontekście tego czy ktoś jest klasycznie ładny, bo nagle się okazuje, że każdy jest atrakcyjny i ludzie bardzo często pod tymi filmami piszą, że faktycznie w każdym jest coś intrygującego. Są osoby, które nie uważa się za atrakcyjne z wyglądu, natomiast w momencie kiedy coś powiedzą, wykonają jakiś ruch, przyciągają osobowością, swoją energią. Wydaje mi się, że zdjęcia tego nigdy nie oddadzą, są płaskie.

K. W-W: W lutym powrót do Kambodży… ,,Kambodży która rozrywa serce”…

K. K.: Serce rozerwała mi historia Kambodży, bo mi się zawsze wydawało, że Polacy są smutni - chociaż teraz tak nie uważam - ale może tacy trochę naburmuszeni, z powodu tego, że mamy trudną historię. A potem poznałam historię Kambodży, w której trzydzieści lat temu jedna czwarta ludności została wymordowana przez własną władzę i w wyniku wojny. Radykalny komunizm w wykonaniu Pol Pota spowodował, iż każda rodzina w Kambodży ma jakąś tragiczna historię związaną z tymi wydarzeniami, wszyscy mają kogoś, kto wtedy zginął, wymordowano całą inteligencję, a mimo wszystko oni po latach jako naród psychicznie się z tego dramatu podnieśli. Ludzie, którzy wtedy rządzili nadal są przy władzy, tak jak w Polsce było po upadku komunizmu. Kambodżanie, mimo że doskonale to pamiętają, mogliby nas nauczyć pogody ducha mimo wszystko, i tego, że nawet jak mają ,,nic”, to się tym dzielą. Tam rodzina jest bardzo ważna, dużo bliżej się żyje z ludźmi, bo po prostu trzeba się wspierać, razem musieli się z tego podnieść i to rozrywa serce. Nie jest to raj na ziemi, nie spędziłam tam też wystarczającej ilości czasu, by się tu wymądrzać, ale to co „załapałam” było czasami bardzo imponujące.

K. W-W: Jak wybierasz kierunki podróży? Spontanicznie kręcisz globusem lub kołujesz palcem na mapie, czy to analityczny research?

K. K.: Kierunki wybieram w bardzo prosty i prozaiczny wręcz sposób, tzn. patrzę ile mam pieniędzy, jaki mam budżet, który mogę wydać, wchodzę na skyscanner lub inną wyszukiwarkę lotów i sprawdzam na co mnie stać i z tych kierunków, które są w zasięgu mojego portfela wybieram ten, który wydaje mi się najmniej zwiedzony. Na filmach nie widać tego, że ja jeżdżę po jakichś peryferiach, są to raczej popularne miejsca, nie było mnie stać na drogie bilety, więc latam tam, gdzie są tanie loty. Teraz sytuacja się trochę zmienia, bo robię to już na pełen etat, zawodowo, więc budżet na podróże nie zawsze musi uwzględniać np. koszty utrzymania się w Polsce. No i czasu jest więcej, a dłuższe podróże zwykle wychodzą taniej, bo najwięcej zjadają właśnie te loty. Dlatego w tym roku w lutym lecę do Kambodży, a potem wybrałam kierunki w taki sposób, że w maju lecę do Kirgistanu - dlatego, że zaprosił mnie tam bardzo ciekawy człowiek, który tam mieszka, ale póki co nie zdradzę więcej szczegółów, a w czerwcu do Mongolii. Tę z kolei wybrałam, ponieważ wydaje mi się jednym z najmniej turystycznych krajów, jeszcze nie wyeksploatowanym YT- wo i nie ma też wielu książek na jej temat, po prostu nie jest jeszcze tak do końca znana, a jest jednocześnie dość bezpieczna i bardzo ciekawa. Ja też prywatnie uwielbiam duże przestrzenie, możliwość zobaczenia horyzontu, delektowania się ciszą w takim miejscu i wiatrem we włosach. Widziałam zdjęcia koleżanki, która była tam w zeszłym roku. Tajga, Mongołowie w jurtach, hodujący renifery, polujący z orłami, i można tam dojechać konno. Brzmi jak kolejny zupełnie inny świat, którego nie znam.

K. W-W: ,,Drugim najczęściej zadawanym mi pytaniem w Internecie jest – Nie boisz się tak sama podróżować?” a pierwszym?

K. K.: Czy jesteś jeszcze z Turkiem? (śmiech).

K. W-W: W podróży lubisz być Zosią Samosią, stąd pytanie czy będąc samemu można być samotnym?

K. K.: O, dobre pytanie. Zawsze wydawało mi się, że skoro jestem osobą komunikatywną, to umiem funkcjonować w  grupie, natomiast podróże uświadomiły mi, że tak do końca nie jest i właściwie, to najlepiej pracuje mi się, gdy jestem sama. Ja mogę sprawiać  wrażenie osoby dynamicznej, ale tak naprawdę pracuję wolno i nawet gdy przemieszczam się z jednego miasta do drugiego, to jadąc w busie myślę nad scenariuszem następnego filmu. Tak działa mój umysł i nie umiem tego zoptymalizować, więc jest jak jest póki co. Gdybym podróżowała z kimś, kto nawet by mi nie przeszkadzał, to jednak ta osoba siedzi obok i trzeba czasem porozmawiać, a nawet jedno zdanie potrafi wybić z rytmu, więc teraz ciężko mi jest podróżować z kimś, ale nie potrafię sobie też wyobrazić, bym mogła tak dużo podróżować sama, tzn. teraz kręcąc filmy na kanał Globstory nie czuję się sama, bo mam kontakt z Wami, mówię coś do Was i może nie teraz, ale za jakiś czas Wy to usłyszycie. Jeżeli nie podróżujecie po jakiejś dżungli, to tak naprawdę nigdy nie będziecie sami w podróży, bo jeżeli nie jest to miejsce turystyczne, to od razu się wami zaciekawią miejscowi i będą chcieli najczęściej pogadać. Kraje typu Tajlandia, Kambodża, Laos są najbardziej turystycznym rejonem świata dla backpackersów i tam się śpi w hostelach, bo są najtańsze i kosztują od 3 – 5 dolarów ze śniadaniem, więc jest tam cała masa ludzi o różnych osobowościach. Najciekawszą osobą jaką spotkałam w hostelu była Pani z Australii mająca 62 lata. Poznałam ja na ulicy, szła ciągnąc torbę i widać było, że ma problemy zdrowotne z biodrem. To była backpackerka na emeryturze, a mi się wydawało, że jestem zawsze najstarsza, bo zwykle są to ludzie między szkołą średnią, a studiami, a ona robi to co lubi i to co może, wiek nie jest tu żadną przeszkodą ani usprawiedliwieniem, więc i takich ludzi się spotyka. Może też być tak, jak w Azji, że jakiś odcinek drogi robiłam z kimś, bo się okazało, że nam po drodze i kombinujemy transport taniej. Często jest tak, że hostele robią tzw. happy hauers , tj. godzina w czasie której kelnerka dolewa wam upite piwo do pełna, za darmo. Ta godzina sprawia, że wszyscy z hostelu są w jednym miejscu, to jest specjalnie robione po to, by atmosfera była dobra i żeby ludzie się poznali, więc nawet jeżeli chce się być samemu, to czasem jest trudno. Trzeba się naprawdę wysilić.

K. W-W: J. angielski to jest must – have w podróży?

K. K.: Trochę tak i trochę nie, tzn. dobrze jest umieć j. angielski, niekoniecznie w stopniu komunikatywnym. Warto go znać na tyle, by wiedzieć co tzn. exit, jak jesteśmy na lotnisku oraz toilet,  więc zupełnie podstawowe rzeczy, bo np. jak się pojedzie do Chin, to tam nikt po angielsku nie mówi.  Na Sri Lance poznałam panią, która umiała ok 20-30 słów po angielsku i jakbym zaczęła operować pełnymi zdaniami, to by mnie nie zrozumiała, więc myśmy za pomocą tych kilkadziesiąt słów się porozumiewały. W dzisiejszych czasach nikogo nie interesuje to, jaki macie akcent i czy wasza gramatyka jest poprawna, chodzi głównie o to, by się dogadać, po prostu. Dobrze jest znać kilka słów po angielsku, ale nie jest to konieczność. Znam ludzi, którzy przejeździli pół świata nie umiejąc nic. A w Azji Środkowej przyda się bardziej rosyjski niż angielski i zaczynam się go powoli uczyć, złapać chociaż kilkadziesiąt słów.

K. W-W: Piszesz ,,Pierwszy dzień po powrocie to zawsze ciężki kac mentalny. Loty, nawet najdłuższe, są za krótkie, by nie poczuć się jak schizofrenik z rozdwojeniem jaźni. Dusza wciąż tam, ciało tu. Z dyskiem, na którym 1200 klipów video czeka na ułożeniem w historie. I ponowne przeżycie”…. Ktoś kiedyś powiedział, że podróżujemy trzy razy, planując, będąc w podróży i wspominając…

K. K.: Najbardziej lubię ten trzeci etap podróży. Pierwszy czyli planowanie najczęściej pomijam, bo nie mam czasu, nie chcę mieć wszystkiego zaplanowanego, lubię mieć odrobinę spontanu. Oczywiście czytam o miejscu, do którego się wybieram, zwłaszcza po przygodzie, która mnie spotkała w Chinach i już wiem, że nie można chodzić nigdzie z obcymi ludźmi, bo to się może różnie skończyć, wtedy nie wiedziałam, ale to doświadczenie było mi potrzebne. Drugi, czyli samą podróż również lubię, ale wiadomo ona szybko mija i potem jest ten trzeci etap, kiedy ma się filmy, zdjęcia, jest czas żeby wszystko przetrawić, powspominać. Uwielbiam opowiadać historię i za każdym razem ekscytuję się na nowo. Podróż można przeżywać wielokrotnie na wiele sposobów, przez całe wasze życie już później macie historię do przeżycia raz jeszcze i te emocje, przynajmniej dla mnie są cały czas żywe. Montaż filmów, to jest ten moment kiedy się uśmiecham i myślę sobie, że kiedyś, jak będę mieć 80 lat, to sobie usiądę i obejrzę je z satysfakcją myśląc ,,kurczę, dałaś czadu młoda!”. To będzie fajna pamiątka.

K. W-W: ,,Jak (nie) dać się oszukać w Szanghaju” to historia, mająca źródło w twojej fanaberii nie czytania o miejscach do których jedziesz czy z ogólnego założenia, że ludzie są dobrzy…

K. K.: Chiny to była moja druga samotna podróż w życiu, pierwsza była do Turcji i zmieniła moje życie, druga zresztą też. Miałam dołek życiowy i stwierdziłam, że wyjeżdżam na miesiąc, bo muszę zmienić scenerię. Tak trafiłam do Szanghaju. Pierwsza doba to była panika, bo musiałam czekać kilka godzin na zagubiony na lotnisku bagaż, miałam za dużo czasu na myślenie o tym, że jakby coś mi się teraz stało na tym końcu świata, to nikt mnie nie znajdzie. Dużo się w takich momentach wyolbrzymia, nasza wyobraźnia nie zawsze działa na naszą korzyść. Następnego dnia odetchnęłam głęboko, poza tym w dzień świat wygląda dużo przyjaźniej i stwierdziłam optymistycznie: ,,Szanghaju, oto jestem! Daj mi, co tam masz dobrego!”. Gdy tak spacerowałam uliczkami podeszła do mnie para młodych Chińczyków. Ona bardzo dobrze mówiła po angielsku, więc ja tym bardziej entuzjastycznie podeszłam do niej, szli na festiwal herbaty i zaprosili mnie na niego, wahałam się ale zaproszenie to zaproszenie. Dziś już wiem, że jeżeli ktoś w Chinach, aż tak dobrze mówi po angielsku i zaczepia Was na ulicy, to jest to zły znak i prawdopodobnie prowadzi do jakiegoś przekrętu. Wyobraziłam sobie, że tam będzie jakaś scena, pokaz, miejsce publiczne – dlatego się zgodziłam. „Festiwal herbaty”. Idziemy, wchodzimy do jakiegoś budynku, schodzimy do jego piwnicy przypominającej nasze podziemne parkingi w galeriach handlowych, to jest mniej więcej taki klimat. W tym momencie po raz pierwszy pomyślałam sobie ,,Oj!”. Weszliśmy do małego pokoju, wejście na wprost stolika, po lewej stronie miejsce dla pani parzącej herbatę, po prawej ławka. Chciałam usiąść z brzegu, ale oni zaoponowali: ,,nie ,usiądź w środku” i wiecie, co jest straszne? Bardziej się boimy popełnić foux pas niż tego, że coś się nam może stać, bo ja usiadłam w środku, ponieważ oni mnie o to poprosili. To jest niesamowite, ale zaprowadziłam się jak owca na rzeź. W głośnikach techno muzyka, więc już miałam pewność, że to nie będzie tradycyjne parzenie herbaty. Na stoliku stało kilka gatunków herbat, przyszła pani, pokazała kartę, patrzę na te ceny –wysokie, ale ile może kosztować jedna herbatka? Zamówię coś najtańszego. I ta dziewczyna zaproponowała, że może popróbujemy każdej, więc znowu myślę sobie, ile może kosztować spróbowanie każdej po łyczku? Drugie ,,Oj!” pojawiło się wtedy, gdy zauważyłam, że wszystko co robi ta Pani, jest beznamiętne i dzieje się zbyt szybko, nie było czasu na kontemplację. Pani przyniosła rachunek, który zignorowałam, bo przecież to oni mnie zaprosili. W przeliczeniu na polskie złotówki wyniósł  okolo sześć stów. Dziewczyna zaproponowała żebyśmy się we dwie podzieliły kosztami, bo tamten chłopak jest młody i nie zarabia jeszcze. Wtedy mój budżet był taki, że na dzień miałam 60 złotych, łącznie z noclegami. Więc kilka stów na drugi dzień w Chinach, to jest po mnie i zaczęłam myśleć, co mam zrobić w tej sytuacji. Wtedy już wiedziałam że chcą mnie oszukać, koleś siedział z boku, więc uciec nie mogłam, po policję nie wiedziałam czy mogę zadzwonić, bo nie sprawdziłam, jak traktuje turystów w Chinach, więc mogli mi kazać zapłacić rachunek, bo dobrowolnie przyszłam na pokaz. Instynktownie stwierdziłam, że będę rżnąć głupa do końca. Miałam przy sobie cały sprzęt video i gotówkę, więc mogli mnie tam okraść bez problemu. Zaczęłam ściemniać, że ja nie mam takich pieniędzy, że może za mnie założą, a ja po powrocie do Polski oddam pieniądze i chyba musiała mi uwierzyć, przez 15 minut resztką sił udawałam, że nie wiem o co chodzi, nogi mi drżały, użyłam jeszcze jednego argumentu – wyście mnie zaprosili, u mnie w kraju to oznacza, że Ty płacisz cały rachunek. Prawdopodobnie nauczyłam ich przy okazji, by przy kolejnych ofiarach nie używać słowa „zapraszamy cię”, niestety. Zapłaciłam finalnie trochę, tak dla bezpieczeństwa i od razu zadzwoniłam do kolegi Czecha, to był kontakt awaryjny na wypadek, gdyby się coś stało i on doskonale wiedział, co się mi przytrafiło, a gdy dowiedział się ile zapłaciłam to złapał się za głowę: ,,Ile! Jak ty to zrobiłaś?”, bo  nie znał nikogo, kto by zostawił mniej niż dwie stówy. Ja do tej pory nie wiem czemu oni mnie stamtąd wypuścili, coś musiałam zrobić dobrze, dużo razy analizowałam tę sytuację, to było bardzo głupie, a jednoczesnie bardzo potrzebne. Potem,  mając wcześniej zaplanowane wizyty w różnych dziwnych miejscach zmieniłam cały plan pobytu w Chinach. Miałam jechać do jakiejś wioski, w której szukali wolontariuszy do nauki języka angielskiego w zamian za mieszkanie, co jest tam normalnym zjawiskiem, pan Pov również chce założyć taką szkołę w Kambodży, ale wtedy stchórzyłam i nie robiłam już w Chinach niczego, co wiązałoby się z jakimkolwiek ryzykiem. Wiele osób mi później mówiło, żeby ta sytuacja nie wpłynęła na obraz całych Chin, bo to się dzieje tylko w tych najbardziej turystycznych miejscach, a to bardzo miły naród. Potem miałam już tylko dobre wspomnienia.

K. W-W: Podróżujący zwykle nie myślą o tym, że są cudzoziemcami, jak mawiał Mason Coley, jak szybko się aklimatyzujesz w nowym miejscu?

K. K.: Godzinę (śmiech). Żartuję oczywiście, pierwszy dzień, to jest zawsze panika i do tej pory tak mam i zawsze sobie myślę ,,Boże gdzie ja jestem i co ja zrobię, jak coś mi się stanie?” To jest normalne, uważam że strach jest dobry jeżeli nie jest hamujący, bo dzięki niemu uważamy na siebie, po prostu. Myślę, że tak dwa, trzy dni? Żeby wyciągnąć kamerę na ulicy i filmować wszystko, to jest odrębna kwestia. Mija około tydzień zanim nabiorę pewności, gdzie mogę kamerę wyjąć, a gdzie nie. Nie tylko ze względu na to, co wypada, a co nie, ale również ze względu na to, że z profesjonalnym aparatem, obiektywami – mogę wyglądać na kogoś z pieniędzmi. I to nie zawsze może być bezpieczne. Zwracam uwagę za bardzo.

K. W-W: Świadome podejście do turystyki wg ciebie to?

K. K.: To jest takie, które nie wpływa negatywnie na świat do którego jedziemy np. jeżeli wybieramy się na Sri Lankę  lub do Tajlandii, to nie jeździmy na słoniach, mimo że jest to pewnie fantastyczna przygoda, posiedzieć sobie na takim słoniu, ale by one nadawały się do jazdy dla turystów, to wcześniej muszą przejść przez piekło,  trzeba im złamać psychikę. Jest na to specjalna metoda w Azji, która polega na tym, że kilkudniowe słoniątko oddziela się od matki, wiąże się je i knebluje, nie daje mu się jeść, tylko poi i torturuje na różne sposoby do momentu, aż podda się woli człowieka, dotąd, aż zrobi wszystko. Niektórzy mówią ,,ale na słoniach oni jeżdżą od wieków” itd., ok, ale słonie nie mają  budowy ciała przystosowanej do noszenia na sobie człowieka, jak konie. Tym bardziej jeśli chodzi tylko i wyłącznie o rozrywkę, posiedzenie sobie na słoniu i zrobienie zdjęcia. Można sobie to darować, gdy stawka jest tak wysoka i zwierzę po prostu cierpi dla naszej próżności. To samo myślę o noszeniu futer. To fanaberia. Nie jestem wojującą aktywistką, ale myślę, że minimum ludzkiej przyzwoitości jest osiągalne dla każdego człowieka.

K. W-W: Rady dla młodych ludzi, którzy chcą zacząć podróżować?

K. K.: Mam tylko jedną, tzn. by wyjść z przeświadczenia, że podróże są czymś prestiżowym, elitarnym i zarezerwowanym tylko dla wybrańców, ludzi z pieniędzmi, podróżników przez ,,P”, ludzi z odwagą, bo to jest nieprawda. W dzisiejszych czasach jest mnóstwo tanich lotów i jeżeli nigdzie nie byliście, a wylecicie gdziekolwiek, to zobaczycie ilu ludzi podróżuje. Ale też nie chcę uderzać w snobistyczny ton - ,,ja podróżuję poza szlakiem”. Rozumiem osoby, które nie maja takiego zacięcia, które ciężko pracują przez cały rok i mając dwa tygodnie wakacji chcą poleżeć na plaży nie robiąc nic. Gdybym chciała przede wszystkim odpocząć też może wybrałabym allinclusive. Podróże to jest trochę inna rzecz. Trzeba sobie tak ułożyć podróż, żeby nam sprawiała przyjemność, żeby nam dostarczyła tego, czego ma nam dostarczyć, ale szkoda nie spróbować i nie zobaczyć czy może odkryjemy coś innego, warto wyjść z tego allinclusive, przejść się po mieście, ale nie tam gdzie prowadzi mapa, tylko zgubić się np. i zobaczyć co się stanie. Nie iść na herbatę może na początek z obcymi ludźmi, ale dać się ponieść chwili. Jest mnóstwo ludzi, który podróżują po świecie przez lata i jedyna różnica między nimi, a nami? Żadna, oni po prostu stwierdzili, że tak można, że się da. Ja nie wiem, jak to się stało, że zobaczyłam tyle miejsc, krajów, po prostu nie wiedziałam, że to jest trudne i okazało się tym samym bardzo łatwe. Kiedyś wielcy podróżnicy wydawali mi się nadludźmi, a teraz już tak nie jest. Poza tym nie ma już takiego modelu życia, że mamy lat 25 i musimy założyć rodzinę, iść do pracy w fabryce, kupić dom, tak jak było za czasów moich rodziców, dziś mamy tyle opcji do wykorzystania, że aż żal nie skorzystać. I my w Polsce mamy tę wolność, mniej lub bardziej możemy żyć, tak jak chcemy.

K. W-W: Czego ci życzyć w nowym roku Globstory?

K. K.:  Zdrowia dla mnie i najbliższych, tylko i aż. Im jestem starsza, tym bardziej widzę, że tylko to jest w życiu ważne, bo o resztę można zatroszczyć się samemu. Jeśli jest zdrowie, to każda sytuacja jest tylko efektem naszych decyzji. Raz są one dobre, raz złe – to normalne. Ale mając siłę zawsze mamy kolejny dzień, by coś zmienić.

 

Dziękuję za rozmowę.  

Tekst dostepny na WGmedia.eu

Z Kają Kraską rozmawiała Klaudia Wiercigroch-Woźniak

Fotoreportaż - Zbigniew Kopeć


« powrót do listy

Copyright © Towarzystwo Miłośników Ziemi Żywieckiej.

projekt i wykonanie