Wydarzenia
13-09-2017

Spotkanie z Edwardem Dudkiem

 
Myślę, że w swoim życiu dwa i pół razy obleciałem kulę ziemską po równiku
– rozmowa z Edwardem Dudkiem

 


 

We wtorek, 29 sierpnia w Sołtysówce w Rajczy, odbyło się kolejne spotkanie z cyklu  Rozmowy Kulturalne. Tym razem gościliśmy Człowieka Roku 2016, niekwestionowanego zwycięzcę w ubiegłorocznym plebiscycie organizowanym przez Dziennik Zachodni – Pana Edwarda Dudka. Pochodzący z Radziechów znany maratończyk, organizator imprez biegowych na Żywiecczyźnie i pierwszy Polak, który ukończył Spartathlon, nam opowiedział m.in. o tym, jak bieganie determinuje codzienność, kształtuje charakter oraz  przełamuje bariery mentalne i fizyczne.

 

Często słyszymy komentarze typu ,,Biegać zacząłem przypadkiem. Z czasem bieganie stało się nieodłączną częścią mnie”. Pan przygodę z bieganiem rozpoczął ponad 53 lata temu. Początki były podobne?

W czasach młodości, ja i koledzy z podwórka pasaliśmy krowy, zazwyczaj nad rzeką. Zwierzęta wiązało się na sznurku u przysłowiowego krzaka, a my w ramach rozrywki, łowiliśmy ryby, skakaliśmy w dal na trawę, rzucaliśmy własnoręcznie wykonanymi z leszczyny oszczepami  albo biegaliśmy. Mieliśmy zeszyt, w którym skrupulatnie zapisywaliśmy nasze rekordy. Wyglądało to w ten sposób, że zgłaszałem rekord na jedno okrążenie, przykładowo 600 metrów. Posiadacze zegarków z sekundnikiem liczyli czas delikwentowi czyli mnie i zapisywali w zeszycie wynik. Potem zgłaszali się kolejni, którzy chcieli go obalić. Rywalizacja to najskuteczniejszy doping. Tak się rozwijał wtedy sport. W bieganiu byłem niezły. Czarni Żywiec założyli filię w Zwardoniu, Lalikach i m. in. w Radziechowach. Wtedy, na naszym terenie istniało dosyć dużo  klubów narciarskich, takich jak Metal Węgierska Górka czy Śrubiarnia. Zacząłem biegać na nartach w Klubie Czarni. Wtedy narty i buty były wspólne. Ponieważ, ja zwykle startowałem jako pierwszy, mój kolega Radziechowian, zakładał buty na trampki, bo miał numer nogi dużo mniejszy. Tak się wówczas biegało. A jak wyglądały nasze treningi? Naszym trenerem był Antoni Ciurla. Jego rodzice mieli gospodarstwo i w pierwszej kolejności musiał wykonać prace gospodarskie, takie jak rznięcie sieczki. Pomagaliśmy mu, żeby szybciej mógł do nas dołączyć i z nami biegać. W Klubie Czarni nie było lekkoatletyki. Uprawiałem ją w Śrubiarni, a to były dwa rywalizujące z sobą Kluby narciarskie. Pojawił się konflikt interesów, który objawił się tym, że nie pojechałem  na obóz przygotowujący do spartakiady, bo należałem do Czarnych. Takie kiedyś były animozje sportowe. Później była szkoła w Murckach. Bardzo dobrze wspominam ten okres. Dyrektor, notabene były pięściarz, więc człowiek bardzo dobrze orientujący się w sportowych realiach, kładł nacisk na przerwy śniadaniowe, były dodatkowe kanapki chociażby. Na treningi jeździłem do odległego Górnika Zabrze. Po roku mieszkania w internacie, wróciłem do Czechowic-Dziedzic. Do szkoły dojeżdżałem razem z górnikami. Wysiadałem w Lipowej, gdzie zawsze były dobre warunki narciarskie i szkoliłem się pod okiem Józefa Pawełka, wybitnego trenera, który umiał przekazać wiedzę i miał podejście do ucznia. Po szkole górniczej pracowałem w kopalni, w międzyczasie jeździłem na zgrupowania. Dostałem się do kadry. Zawsze miałem dobre warunki sportowe. Trener kadry Edward Budny, gdy wysyłał nas do domu, nakazywał przebiec określoną ilość km. Mnie nigdy nie musiał sprawdzać czy lekcję domową odrobiłem. To samo starałem się wpoić moim zawodnikom podczas pięcioletniego epizodu  pracy nauczyciela.

Kiedyś bieganie było równie popularne co dziś? Mam wrażenie, że aktualnie bieganie to moda, narzędzie do rzeźbienia sylwetki, często potrafiące zastąpić najlepszego psychologa…

 

Kiedyś nie było takie popularne. Jak mnie widziano biegnącego to się śmiano. Ludzie stopniowo przyzwyczajali się do tego widoku. Z czasem bili brawo i pytali o biegi. Bardzo dużo ludzi biznesu namówiłem do biegania. Tłumaczyłem mojemu koledze, że wystarczy pół godziny w ciągu dnia poświęcić na spacer, bieg lub pływanie. Wystarczy trzydzieści minut ruchu na poprawę samopoczucia i zdrowia. Gdy spróbował - potwierdził. Rzeczywiście teraz bieganie jest modne. Widać to po ilości organizowanych biegów. Sam tygodniowo dostaję po pięć zaproszeń na tego typu  imprezy. Nie korzystam ze wszystkich, bo teraz nie biegam dla tzw. wyniku. Na dzień dzisiejszy mam ukończonych 191 maratonów, w tym 98 ultra i 93 maratony, przebiegniętych w niezłym tempie, bo życiówka wynosi 2,33 w maratonie i 7,15 na stówę. Ktoś, kto nie chce biegać zawsze znajdzie wymówkę, by siedzieć na kanapie. Sam mam problemy z biodrem a biegam dwa dni z rzędu, potem mam dzień wolny. Wychodzę z założenia, że jak coś boli, to kiedyś musi przestać. Kiedyś, pięć dni przed startem w zawodach, nie tyle złamałem, co wyrwałem rękę ze stawu. W szpitalu, lekarz na moją prośbę o założenie tzw. lekkiego gipsu, bo startuję niebawem w biegu na 100 km, kazał pielęgniarce go wzmocnić. Nie chcieli mnie dopuścić do biegu. Śmiechu było co niemiara, bo żartowano, że będę startował w biegu inwalidów. Bieg nie dość, że ukończyłem, to poprawiłem życiówkę o godzinę. Bieganie to styl życia. Jest lekarstwem na różnego rodzaju stresy, świeże powietrze, zwłaszcza o poranku,  odgłosy natury, to wszystko relaksuje i odpręża.
Jest Pan pierwszym Polakiem, który ukończył Spartathlon – bieg na dystansie 246 km z Aten do Sparty.  Co się zapamiętuje z 30 godzinnego biegu, morderczy wysiłek czy trumf na mecie?
To jest jeden z biegów wyczekiwanych przez biegaczy. Trzeba spełnić określone kryteria, by się zakwalifikować i otrzymać zaproszenie. Niektórzy wielokrotnie biegną w Spartathlonie, ale go nie kończą, jak mój kolega, który trzynaście razy brał w nim udział ale nie finiszował. Wychodzę z założenia, iż ultra-biegi biega się głową a dopiero później nogami. Nigdy odwrotnie.  Zaproszenie na Spartathlon dostałem w maju. Zacząłem trenować i organizować wyjazd jednoczesnie szukając sponsorów. 6 lipca urodziła się moja córka Weronika, miałem już dwóch synów. 23 lipca, o czwartej rano  żona nagle  źle się poczuła. Pojechaliśmy do szpitala. Ewa Dudek - wicemistrzyni świata w łyżwiarstwie szybkim – w krótkim czasie zmarła. Wyjścia z tej dramatycznej sytuacji były dwa. Albo usiąść pod sklepem ze smakoszami trunków i zapić na śmierć albo brać życie za rogi. Wybrałem to drugie. Raz w tygodniu biegałem na Skrzyczne. Wstawałem o trzeciej rano, gdy dzieci spały i trening miałem zaliczony przed wyjściem synów do szkoły. W międzyczasie wystartowałem w Wiśle na zawodach zdobywając trzecie miejsce. Nie czekałem na dekorację, bo musiałem wrócić na chrzest córki. Pojechałem na Spartathlon. Pamiętam, brakowało pomarańczy, odżywki, którą stosowałem.  Osiemdziesiąt km biegłem pijąc tylko wodę lub przegryzając zerwane winogrona. W Koryncie, przy punkcie żywnościowym pierwszy raz spróbowałem grejpfruta na słodko. Dopiero później wypiłem kawę i posiliłem się konkretnie, czyli zjadłem mięsny posiłek. Na 220 km byłem piąty. W konsekwencji byłem czwarty. Przeżycie niesamowite. Była grupa z Polski, która wyśpiewała Sto lat i Mazurka. Ucałowałem palec Leonidasa i napiłem się czarki wody z Olimpu - uczucie, którego nie można kupić za żadne pieniądze.

 Generał Roman Polko powiedział, że ,,maratony są paradoksalnie trudniejsze od ultramaratonów”. To prawda?

 Tak, ale wszystko zależy od nastawienia. Tu biega się głową. Jedni biegają maraton co tydzień i nie mają z tym problemów. Są ludzie, którzy biegają dla nagród. Ja, w ciągu całej kariery nigdy nie biegałem dla nagród. Dla samego uścisku Sołtysa warto biec. A nagroda? Będzie to będzie, nie to nie. Najbardziej denerwuje mnie, jak w regulaminie biegu, organizator zastrzega sobie, że jak nie będzie odpowiedniej ilości osób, to bieg się nie odbędzie lub nie daje nagród. Czy to jest wina tej osoby, która przyjechała z drugiego końca Polski a reszcie z okolic się nie chciało? Nawet, jeżeli jest jedna osoba, to warto ją uhonorować. W tej chwili mam czterech siedemdziesięciolatków zgłoszonych do maratonu. To mam ich nie klasyfikować? Właśnie takie osoby trzeba wyróżniać. Bo są przykładem dla młodych. Tak wpadłem na pomysł nagrody, jaką jest metrową kiełbasa. To przyciąga uwagę mediów i tworzy anegdoty wokół wydarzenia.

 Pamięta Pan swój pierwszy maraton?

 Tak. Do pierwszego maratonu schudłem 17 kg. Ważyłem wcześniej 96 kg. To był Maraton Warszawski. Bardzo dobrze mi się biegło, chociaż bez kontuzji kolana się nie obeszło. Chciałem go ukończyć, ponieważ za dwa tygodnie był organizowany Puchar Europy w Kaliszu. Ze mną pojechała na rowerze żona Ewa, była moja serwisantką.

W środowisku biegaczy, mówi się o tzw. ścianie, która może się pojawić w trakcie maratonu. Miewał Pan momenty kryzysów, załamań podczas biegów?
Ta przysłowiowa ściana, to nie jest powód do zejścia z trasy biegu. Nagle odcina człowiekowi prąd i to jest chwilowe. Kryzys przychodzi i odchodzi. Nie trwa wiecznie.  Im szybciej się go pokona, tym jest łatwiej.

Co najbardziej denerwuje Pana jako biegacza?

 Denerwuje mnie piłka nożna. Ten sport dla mnie jest chorą dyscypliną. W Gminie Radziechowy-Wieprz wszystkie pieniądze idą na piłkę nożną. Ja w tamtym roku dostałem na maraton 400 zł i to z Ośrodka Promocji Gminy, nie z Gminy. Biegi i piłka nożna są nieproporcjonalnie finansowane. Promocje robi się przez sport. On przyciąga najwięcej ludzi. Kto by do nas  przyjechał, gdyby nie organizowane biegi? Nikt.

Mówi się, że butów do biegania nigdy za wiele… W stroju biegacza rzeczywiście buty są najważniejsze?
Biegacze dzielą się na tych, co ładnie wyglądają  albo takich, którym obojętny jest strój, bo i tak są dobrzy w tym co robią. Prosty przykład: przed olimpiadą byliśmy na Kasprowym, przyjechał gość z super sprzętem narciarskim, wyjechał na Kasprowy, wypił  Martini, popstrykał zdjęcia. Ja się pytam: kiedy będzie Pan zjeżdżał? A on mówi: Panie, po co? Ja zdjęcia już mam, na Kasprowym byłem. To jest tzw. snobizm. Buty są bardzo ważne, z uwagi na amortyzację. Myślę, że w swoim życiu dwa i pół razy obleciałem kulę ziemską po równiku.
Co decyduje o wzięciu udziału w konkretnym biegu? Na co Pan zwraca uwagę wybierając zawody, w których chce Pan wystartować?
Np. Boston, najstarszy maraton na świecie, pomyślałem, że warto wziąć w nim udział. Tak np.  zainspirowała mnie Niagara.  Nigdy nie byłem na wczasach jako typowy plażowicz, bo zawsze przy okazji zaliczę jakiś bieg i zwiedzam. Łączę biegi z turystyką.
Mówi się, iż żaden lek nie zastąpi ruchu, ale każdy ruch zastąpi każdy lek. Promuje Pan zdrowy styl życia. Jak  jest z tym dbaniem o zdrowie wśród Polaków?
W dzisiejszych czasach coraz więcej osób się rusza. Obserwuję to podczas treningów biegowych. Ludzie chodzą z kijkami i nie ważne czy robią to dobrze czy nie. Ważny jest ruch. To, że wyszli z domu i coś robią ze swoim  życiem.
Klasyczne błędy tzw. neofity biegowego?
Ludzie chcą za wszelką cenę osiągnąć sukces, a ten jak wiadomo rodzi się w bólach i powoli. Najważniejszy jest udział. Bieganie to jest nałóg, kontakt z ludźmi w różnym wieku. Sukcesy przychodzą stopniowo, razem z doświadczeniem biegowym.

Marcin Krasoń  w jednym z wywiadów zdradził, że nie przepada za letnim sezonem triathlonowym...

Dla mnie każdy okres jest fajny, jeżeli spędzam go aktywnie. Lubię ciepło i zimno w takim samym stopniu. Startowałem np. przy minus 32 stopniach, na Syberii i w Murmańsku.
Jakie są Pana indywidualne cele biegowe w najbliższym czasie?
W tym roku lecę na dziesięć dni do Kanady i Stanów Zjednoczonych. Planuję wystartować w biegu nad Niagarą oraz w biegu przez Toronto i  trochę pozwiedzać. Po powrocie przygotowuję swoja imprezę, chcę by wypadła ,,jak się patrzy”. Będzie muzyka i zabawa do białego rana. Ludzie mają się dobrze bawić i zapamiętać, że była kiedyś taka impreza i już jej nie będzie, ze względu na brak środków finansowych. Gmina na pewno mnie wspiera, daje obiekty ale to nie wystarcza. Impreza kosztuje ok 80 tyś. zł. Już nie liczę wkładu i zaangażowania całej mojej rodziny, która w tym czasie musi chodzić na placach. Przez mój dom w przededniu zawodów przewija się do 80 ludzi, których trzeba nakarmić. To są koszty mojej rodziny, bo ze startowego nie można pokryć nawet połowy  budżetu. Na dzień dzisiejszy nie mam żadnego oficjalnego sponsora. Ale imprezę zrobię na takim poziomie, by później pytano dlaczego znikła z mapy wydarzeń biegowych. Mi jest łatwiej zapłacić 100 zł i wystartować w biegu organizowanym gdzieś indziej i jeszcze ją pozytywnie lub negatywnie ocenić. Bardzo chętnie sprzedam imprezę ale komuś kto zna się na organizacji. Zwykle, ludzie z zewnątrz umieją to docenić. Społeczność lokalna wychodzi z założenia, że jakbym z tego nic nie miał, to bym tego nie robił. Zawsze jest żal, gdy coś się kończy.
Ma Pan jeszcze jakieś marzenia podróżniczo-biegowe?
Mam i to wielkie. Np. przebiec jezioro Bajkał. Jak zmarła Ewa, to miałem marzenie przebiec z Radziechów na stadion marmurowy w Grecji – 2200 km. Dziś bym tego się już nie podjął, podobnie jak Spartathlon przebiegłem trzy razy a powinno się to zrobić raz w życiu. Rekordu nie poprawię a jest tyle ciekawych miejsc jak np. w Szwajcarii, że nie warto. Inne marzenie, to przebiec Szlakiem Św. Jakuba, pokonując ok 70 km dziennie. Gdybym go zrealizował, to byłbym usatysfakcjonowany. Oczywiście, po drodze jakieś mniejsze marzenia zaliczę, jeżeli zdrowie pozwoli. Pobiegać i zwiedzić – przyjemne z pożytecznym zawsze warto.

Czego życzyć biegaczowi?

 Biegania do stu lat. To przyjemność dla mnie i oby trwała jak najdłużej.

Dziękuję za rozmowę.

 

Z Panem Edwardem rozmawiała Klaudia Wiercigroch-Woźniak

 



 Zapraszamy do fotorelacji z tego wydarzenia. Zdjęcia wykonała Pan Zbyszek Kopeć.

 

 

Zdj. Zbyszek Kopeć

Zdj. Zbyszek Kopeć

Zdj. Zbyszek Kopeć

Zdj. Zbyszek Kopeć

Zdj. Zbyszek Kopeć

Zdj. Zbyszek Kopeć

Zdj. Zbyszek Kopeć

Zdj. Zbyszek Kopeć

Zdj. Zbyszek Kopeć

Zdj. Zbyszek Kopeć

Zdj. Zbyszek Kopeć

Zdj. Zbyszek Kopeć

Zdj. Zbyszek Kopeć

« powrót do listy

Copyright © Towarzystwo Miłośników Ziemi Żywieckiej.

projekt i wykonanie