Dojrzewanie u Habsburgów
Prawdopodobnie nie wziąłbym tej książki do reki, gdyż powieść nie jest moją, jako czytelnika mocną stroną. Zawsze uważałem, że dużo czytania, a mało pożytku w postaci konkretnej wiedzy. O emocjach w moim wieku trudno mówić. W tym jednak przypadku przeczytanie tej powieści motywowane było innymi względami. Po pierwsze tym, że książkę otrzymałem za darmo, niby w prezencie, ale w domyśle z oczekiwaniem, że coś o niej napiszę, a po drugie to, że akcja tej powieści toczy się w Żywcu, w samym sercu miasta w pałacu zamienionym na szkołę, bo taka była motywacja polityczna ówczesnych władz. W tym kontekście zgadzam się z autorem, który - obojętnie czy 50 lat temu, czy dziś, potrafił dostrzec i zaakcentować szczególność owych murów szkolnych. W grę wchodzi jeszcze to, że rzecz dzieje się w szkole oddalonej od mojego ekonoma zaledwie o kilkaset metrów, w którym belfrowałem ponad 30 lat, również w tym samym mniej więcej czasie w jakim rozgrywa się akcja powieści pana Gabora. Interesujące jest też to, że jest to spojrzenie byłego ucznia na to wszystko co działo się w
pałacu Habsburgów, jego bliższym i dalszym otoczeniu. Nie wiem czy jest to spojrzenie ucznia, czy też „ucznia” już dorosłego z garbem wieku na karku. Po niektórych wypowiedziach autora przychylałbym się do tej drugiej wersji, skażonej już dorosłością autora i IPN-em. Żałuję, że mało znałem wówczas nauczycieli „leśnika” z tego okresu czasu, bo właśnie to jest w tej powieści frapujące, że w czasie jej czytania odgadywać trzeba kto też to kryje się pod pseudonimem albo zmienionym nazwiskiem z nauczycieli i wychowawców internatu takich np. jak January Śliwiak, Zygmunt Pakuła, Wiktor Leszczyna, inżynier Dydak, Gracjan Budzicki, Stefan Pakosa, Adam Sójko, czy pani Irena – sekretarka. Ten sam dylemat – sądzę – będą mieli opisywani w powieści uczniowie, koledzy autora z jego klasy, o ile dotrze do nich informacja, że taka książka się ukazała. Dla ułatwienia innym czytelnikom usiłującym rozsupłać zagadkę o której mowa powiem, że dyrektorem szkoły w tym czasie był na pewno Władysław Gajewski, słynnym matematykiem nie Pakosa tylko Stokłosa, w internacie pracowali w charakterze wychowawców byli absolwenci tej szkoły Izydor Wiśniewski, Edward Różański, Zdzisław Montowski, sekretarką szkoły była przemiła Gienia Oślizło. Wszyscy oni nie żyją, może i dobrze – powiem z przekorą – bo autor powieści na niektórych z nich nie pozostawia suchej nitki. Nie wiem co pomyślą o nim ich dzieci, wnukowie i prawnukowi gdyby kiedykolwiek zechcieli tę książkę wziąć do ręki. . Niektórzy z nich dziś pracują w tej szkole na odpowiedzialnych stanowiskach. Ale autor zawsze może się wykręcić z odpowiedzialności za obgadywanie , że przecież to jest powieść.
Powiem jedno, że szkoła leśna, a raczej drzewna zlokalizowana w pałacu Habsburgów w samym centrum miasta, początkowo wyłącznie męska, z wyjątkowo pięknie umundurowanymi uczniami cieszyła się w opinii mieszkańców tego miasta wyjątkowym szacunkiem i prestiżem. Spośród innych szkół średnich tego okresu czasu wyróżniało ją to, że była to szkoła resortowa podległa i nadzorowana przez resort leśnictwa, uczniowie rekrutowali się z obszaru całego kraju, byli wiekowo trochę przerośnięci i wszyscy mieszkali w internacie w tym samym co szkoła budynku – pałacu. Dopiero teraz z tej książki dowiedziałem się, że uczniowie miejscowi, w tym autor książki też byli zobligowani do mieszkania w internacie szkolnym, nie rozumiem czym podyktowana była taka praktyka. To samo dotyczy nauczycieli i wychowawców internatu. Większość z nich pochodziła z zewnątrz, po żywiecku mówiąc byli t. zw. „przystacami”, mieszkali na kwaterach służbowych w Starym Zamku lub pałacu. Uważam za niesłuszne oskarżanie ich o to, że nie informowali swoich podopiecznych o historii domu w którym mieszkają i uczą się, bowiem ich wiedza w tym temacie mogła być taka sama jak uczniów, a poza tym czasy w jakich rozgrywa się akcja powieści nie sprzyjały ciągotom do gloryfikowania arystokratycznych rodów.
Przy tej okazji nasuwa mi się jeszcze jedno skojarzenie związane z tą szkołą. Była to w potocznym obiegu szkoła leśna, a w rzeczywistości taką nie była. Tu nie kształcono leśników jako hodowców, pielęgniarzy i eksploatatorów lasu, a szkoda. Żywiecczyzna zasługiwała na to, by właśnie tu kształcić hodowców i opiekunów lasu jakimi są gajowi, leśniczowie i nadleśniczowie. W żywieckiej szkole leśnej kształcono drzewiarzy czyli specjalistów od obróbki drewna o czym świadczy nazwa specjalności w tym technikum „tartacznictwo i wyroby drzewne”.
Dotychczas poznałem napisane i wydane w ostatnich latach dwie powieści, których akcja rozgrywa się na Żywiecczyźnie: „Harnaś” – autorstwa Bronisława Sroki z Gilowic i „Tajemnice góry Żar” autorstwa Adama Molendy z Żywca. Ta jest trzecia, powieść tym razem autobiograficzna, której autorem jest były uczeń technikum wtedy 4-letniego, rodem z Grapy nad Sporyszem. Jak sam o sobie wielokrotnie wspomina urodzony humanista. Dobrze i bezbłędnie opisuje realia i wydarzenia rozgrywające się w szkole i jej otoczeniu w połowie lat 50. ubiegłego wieku, jak nasze kino „Janosik”, parafia, Magazyn, Isep, Zabłocie, Grojec, dworzec PKP, kioski z papierosami oraz te dalsze położone w głębi kraju, a związane z odbywanymi praktykami uczniowskimi, wycieczkami szkolnymi lub wykopkami w PGR-e. Skłonny do robienia typowych dla tego wieku psikusów. Książka napisana jest dobrym, pięknym, soczystym językiem, co zachęca do brania jej do ręki. Nie dziwota skoro obecny autor, a ówczesny uczeń był celerem z języka polskiego, czego nie kryje przy każdej nadarzającej się okazji oraz namiętnym graczem w piłkę nożną, połykaczem żeglarzy, mazurów i giewontów i przysłowiową nogą z matematyki. Ponieważ podobnie jak on, zakochany jestem w naszym mieście i w pięknej Ziemi Żywieckiej, uznając zasadę, że „każda książka to do wiedzy dodana kropelka”, polecam tę lekturę wszystkim, szczególnie zaś byłym, obecnym i przyszłym uczniom i pracownikom „leśnika”.
Hieronim Woźniak